O jego przedstawieniach do dziś krążą legendy. Sam najpierw o Swinarskim czytałem, a potem z pewnym powątpiewaniem słuchałem nostalgicznych opowieści tych, którzy na własne oczy widzieli jego największe osiągnięcia. Podobno w I poł. lat 70. pod Wawelem nie było fenomenu, który mógłby się z nim równać. Podobno jego Dziady w cuglach zwyciężyłyby w każdym konkursie na najważniejszy polski spektakl okresu 1945–1989. Trudno jednak zwalczyć wątpliwości. Dzieło Swinarskiego było kruche. Ile trwa spektakl? Tyle, ile gra aktorów na scenie, może tyle, ile dyskusja o nim, najwyżej tyle, ile pamięć o artystycznym wydarzeniu. A jednak reżyser i jego dzieło, odmalowane błyskotliwie przez Beatę Guczalską, sprawiają wrażenie czegoś znacznie trwalszego. I to pomimo tego, że Swinarski był postacią osobną i pełną paradoksów. A może właśnie dlatego.
Pochodził z rodziny polsko-niemieckiej. Był synem polskiego oficera, naznaczyła go trauma II wojny światowej, ciążące przez lata wspomnienie o volksliście podpisanej przez matkę. Próbował od tego uciec i temu zaprzeczać – co ani się nie udało, ani nie przyniosło ukojenia. Zarazem biegła znajomość niemieckiej kultury otworzyła mu drogę do wyjątkowej kariery. Zdążył Swinarski zobaczyć na własne oczy Berliner Ensemble – i zachwycić się! – gdy ten przyjechał do Polski. Niedługo potem sam współreżyserował Brechtowską sztukę, by już po chwili znaleźć się nad Szprewą w gronie asystentów samego Brechta. Berlińskich współpracowników z tego okresu zaskakiwał świetną znajomością miasta i idiomatycznym językiem Goethego. Nikt z nich nie wiedział, że niemiecka stolica to także miejsce, gdzie Swinarski zażywał życia rodzinnego – z ciotkami, wujami, kuzynostwem. To tylko jedna z licznych odsłon „ukrytej biografii” giganta naszego teatru.
Teatr tworzony w dialogu
Podróż do Berlina jesienią 1955 r. przyniosła mu pierwszy w życiu lot samolotem, a kolejne 20 lat aktywnego życia zawodowego – setki kolejnych podróży. Do pewnego stopnia Swinarski przypominał Iwaszkiewicza. Ten drugi, nic nie robiąc sobie z kryzysów politycznych w kraju, potrafił wyjechać, choćby do Włoch, by kontemplować sztukę i pracować nad kolejnymi utworami. Tętno pracy teatralnej Swinarskiego też było jakby niezależnie od tego, co działo się nad Wisłą. Gdy jesienią 1956 r. cały kraj pogrążony był w gorączce politycznych dyskusji – w Krakowie jednym z głośniejszych ich uczestników był przecież młody Grotowski! – Swinarski koncentrował się na pracy. Czy to li tylko eskapizm? A może raczej świadoma, konsekwentna droga, do wyboru której twórca ma prawo? Charakterystyczne, że brak zaangażowania Iwaszkiewicza w polityczne przełomy poczytywano mu za tchórzostwo. Grotowskiemu przez lata wytykano, że swoich aktorów cynicznie zapisywał do PZPR. A tymczasem obaj, koncentrując się na twórczości, zyskiwali własną niszę wolności twórczej. To samo było też udziałem Swinarskiego.