Szymon Łucyk: Kiedy po raz pierwszy pomyślał Pan, że zostanie filozofem?
Jean-Luc Marion: W dzieciństwie miałem inne pragnienie: zostać biegaczem średniodystansowcem. Trenowałem dużo jako nastolatek. Ale szybko zwyciężyło zupełnie inne powołanie. Dość wcześnie stało się dla mnie oczywiste – chyba w wieku 14 lat – że interesują mnie idee, że potrafię się z nimi obchodzić i lubię przekonywać innych do swoich racji. Potem wszystko potoczyło się już naturalnie.
A nie marzyła się Panu kariera rysownika komiksów? Bo jedną ze swoich książek poświęcił Pan Hergé, autorowi przygód Tintina.
To prawda, wciąż zdarza mi się dla odpoczynku rysować, a nawet tworzyć karykatury. Ale w moim dorosłym życiu górę wzięły literatura, potem teologia i przede wszystkim filozofia.
Nie jest łatwo powiedzieć, jakie są dziś granice i rola filozofii. Francuzi często nazywają „filozofem” intelektualnego celebrytę, który komentuje w mediach bieżące wydarzenia polityczne – jak Bernard-Henri Lévy czy Michel Onfray. Pan uprawia skomplikowaną czy nawet hermetyczną filozofię akademicką – i raczej od mediów stroni…
We Francji bywa tak, że jeśli dziennikarz czy komentator pragnie uchodzić za osobę poważną, to obwołuje się filozofem. Jednakże to, co zasługuje na miano filozofii, jest jak najdalsze od ideologii. Już od czasów Platona istnieje różnica między sofistami a filozofami. Sofiści wychowywali młodych, aby ci zdobyli władzę. Także dzisiaj „filozofowie” komentujący bieżące wydarzenia chcą podpowiadać ludziom, jak rządzić. Można powiedzieć, że to hołd składany cnocie przez występek. Nie ma to jednak nic wspólnego z prawdziwą filozofią, która jest materią dużo trudniejszą i poważniejszą.
Filozofia – na szczęście – nie jest nauką. Nie ma filozofii bez połączenia dwóch elementów: analizy współczesnego stanu rzeczy i obecności całej historii myśli filozoficznej i jej interpretacji.
W przypadku ideologii mamy natomiast do czynienia jedynie z dyskursem ahistorycznym, który polega na interpretowaniu rzeczy bez starania się o rozróżnienie prawdy od fałszu.
Zatem we Francji nazywa się filozofami tych, których w Ameryce określa się mianem public intellectuals (medialnymi intelektualistami).
Skąd się bierze ich wszechobecność – takie można mieć wrażenie – w przestrzeni publicznej nad Sekwaną?
W naszym kraju władza polityczna, społeczna, ekonomiczna musi mieć przynajmniej pozory inteligencji. We Francji polityk, który nie potrafiłby przemawiać, argumentować, pisać książek – bądź nie zlecałby komuś pisania „swoich” książek – nie miałby w ogóle szans na istnienie. To specyficzna część francuskiej tradycji. Bardzo trudno byłoby u nas wygrać wybory, naśladując Donalda Trumpa.