Grupa lewicowców ze środowiska okołoakademickiego spotyka się regularnie w domu na przedmieściach podczas wspólnych kolacji. W ich trakcie ubolewają nad sukcesami prawicy. Zauważają, że jej przedstawiciele są bezkompromisowi i amoralnie lojalni wobec własnych liderów. Tymczasem – przyznają przed samymi sobą – lewicowcy to „miękkie kluchy”, które upajają się moralną słusznością, bojkotami konsumenckimi i permanentnie kłócą się między sobą o najmniejsze transgresje. Wpadają więc na diaboliczny pomysł. Będą zapraszać na kolacje znanych w okolicy działaczy prawicowych, a jeśli w toku dyskusji goście nie zmienią zdania, to zostaną otruci.
Ten plan wdrażają z sukcesem. W ogródku rosną kopce ze zwłokami. Wreszcie nadarza się im prawdziwa gratka. Popularny ultraprawicowy komentator telewizyjny Norman Arbuthnot szuka miejsca, gdzie mógłby poczekać na opóźniony lot i coś przekąsić. Rozmowa przy stole przybiera jednak zupełnie niespodziewany obrót. Zapytany o chrześcijańską prawicę Arbuthnot oznajmia, że owszem jest ona istotną częścią polityki: „ale ma znikomą władzę. To znaczy robi najwięcej hałasu, ale to centryści wykonują najwięcej pracy. Skrajności w obu partiach przyciągają uwagę. Lecz decyzje podejmowane są przez umiarkowanych”.
Na pytanie o to, na jakim stanowisku sam stoi, odpowiada: „Słuchajcie. Ja sobie mogę pokrzykiwać i narzekać, ale jak inaczej będę usłyszany? Nie jestem wybranym przedstawicielem Republiki. Jestem tylko zatroskanym obywatelem, któremu nie podobają się pewne rzeczy, które chce zmienić. Dokładnie to jest najwspanialsze w tym kraju”.
Zagadnięty o swoje poglądy i to, jak prowokują ludzi do skrajności, wyjaśnia: „Nie mogę być odpowiedzialny za każdego wariata, który pomyśli sobie, że mam na myśli coś, czego wcale nie mam na myśli. To prawda, że są bardzo szkodliwi ludzie po obu stronach – skrajnej lewicy i skrajnej prawicy. Ale stawiam tezę, że im bardziej radykalne te przeciwieństwa są, tym bardziej umiarkowane staje się społeczeństwo. Kiedy uśrednisz te ekstrema, okazuje się, że społeczeństwo jest całkiem nieźle zakotwiczone pośrodku. Czyż to nie jest to, czego byśmy wszyscy chcieli? Społeczeństwo, w którym żyć może każdy”.
Na pytanie, czy zabiłby Hitlera, gdyby cofnął się w czasie do momentu, zanim objął on władzę, Arbuthnot, po chwili namysłu odpowiada: „Absolutnie nie. (…) To, co bym zrobił (…), to porozmawiał z tym człowiekiem. Najlepiej jak umiem, spróbowałbym pokazać błędy w jego myśleniu. Zakwestionował jego idee. Wymienił myśli. Sprowokował zmianę. Przez inteligentną debatę”.
Gospodarze są w szoku. Prawicowiec – i to taki, jakim serdecznie gardzili – okazał się lepszym nośnikiem lewicowych liberalnych wartości niż oni sami. Po krótkiej naradzie gospodarze postanawiają zachować go przy życiu. Zamiast przekonać kogoś, sami zostali przekonani. Tylko że Arbuthnot przejrzał ich plan. Najpewniej zdążył po kryjomu otruć ich wino. Potem – wbrew wcześniejszym deklaracjom, że jest wyłącznie głosem protestu – wykorzystując medialną sławę, kandyduje na prezydenta USA.