Na studiach pracowałam dorywczo w budce-piekarni na Rynku Bałuckim w Łodzi. Osy cięły mnie po rękach, gdy sięgałam po pączki, w plecach mi strzelało, gdy przesuwałam skrzynki, by podać komuś chleb – nie, nie ten, tamten taki bardziej wypieczony proszę.
Może powinna mi po tym zostać bazarowa trauma, ale tylko wzmocniła się we mnie bazarowa miłość.
W marketach i sklepach spożywczych więdnę, bo w skrzynkach są najczęściej „jabłka polskie”, a pochodzę ze stolicy nauk sadowniczych, to zobowiązuje. Rozpoznaję gatunki jabłek z odległości dwóch metrów i tylko na bazarku mam tych gatunków więcej niż trzy najbardziej popularne.
Dlatego często chodzę na targ – gdy widzę rząd straganów i parasoli, czuję się trochę bardziej u siebie. Przez szpaler rozstawionych niezbyt gęsto stoisk mieszanych, przez pordzewiałą bramę przechodzę pod tablicą „Targowisko miejskie w Żyrardowie. Od 1924” i zaraz jestem w świecie w pigułce.
To labirynt uliczek i wyboru, dmuchane piłki i plastikowe karabiny zaczepiają o swetry i legginsy, jajka i mleko sąsiadują z chemią z Niemiec i pączkami, na obrzeżach alei skarpetek i majtek są planty ziemniaków i kiszonek. Tylko tutaj daję się naciągać dzieciom na napoje w kolorach pierwiastków, których nikt jeszcze nie odkrył.
Po prawej są jatki, czasem zdarza mi się tam zabłądzić, potrafię się wtedy zagapić na witrynę wypakowaną od góry do dołu kurzymi łapkami. Dla kogoś, kto od trzydziestu lat nie jada mięsa, jest w niej coś niepokojąco hiponotyzującego: setki posiniałych łapek sąsiadują z wciśniętymi w szybę korpusami z indyka, tylko 2,99 za kilogram, nad nimi wisi koronkowa firaneczka.
Tuż obok odzież patriotyczna, koszulki z hasłami OD URODZENIA DUMNY Z POCHODZENIA i CZOŁEM WIELKIEJ POLSCE, nad stoiskiem unosi się flaga biało-czerwona i kiedy tamtędy przechodzę, zawsze nucę O głowie Klausa Mitffocha: „Kolor górny jest kolorem białym! Kolor dolny to kolor czerwony!” Naprzeciwko, na stoisku z rajstopami i skarpetkami, można kupić maseczki z logiem Strajku Kobiet.
Lubię też chodzić po tym placu, gdy zapada zmierzch. Gdy już wszyscy sprzedawcy się popakują i pojadą do domów, gdy budki są pozamykane, znikają dostawczaki, krzesła wędkarskie i polowe łóżka, są tylko betonowe płyty, a na nich rozjechane pomidory i liście od kalafiora, których nigdy nikt nie chce. Obite jabłko. Urwana rączka od radia. A czasem całkiem jędrne papryki, kiść kropkowanych bananów w kartonie opartym o kiosk – nie sprzedały się, zostały dla kogoś, kto potrzebuje.