fbpx
Halina Bortnowska fot. Łukasz Kraszyński
Halina Bortnowska fot. Łukasz Kraszyński
Mateusz Burzyk

Pani Halina

Mieszkała w Warszawie w maleńkim mieszkanku przy ul. Domaniewskiej. Na drzwiach wejściowych wisiały kolorowe rysunki, które wywoływały uśmiech i zapraszały do środka. Pamiętam, że gdy przyjechałem tam z Januszem Poniewierskim, zatrzymał się przy obrazkach i po chwili zamyślenia powiedział coś w stylu: „Proszę zapamiętać to miejsce, mieszka tu prawdopodobnie święta”

Jej życie można podzielić na kilka okresów: przed-, wojenny i powojenny. Albo według miejsc, gdzie mieszkała: Lublin, Wrocław, Kraków i Warszawa. Lub zgodnie z podejmowanymi aktywnościami: teologiczne, redakcyjne, społeczne. Wszystkie one jakoś się łączyły: wcześniejsza lokalizacja kierowała do następnej, przeplatały się postacie znajomych, jedno doświadczenie służyło kolejnemu.

Dlatego każdy, kto ją znał, opowie o niej nieco inaczej, na coś innego położy akcent. Widać to nawet w nekrologach: każdy z piszących uwypukla najważniejszą dla siebie część z jej życia. Wszystkim jednak dała się poznać jako osoba angażująca się w kolejne sprawy całą sobą, na opinię, której się czeka, dodająca odwagi i rozjaśniająca skomplikowane tematy.

Znałem panią Halinę zaledwie 10 lat. Właściwie nic już wtedy nie widziała, przy pierwszym spotkaniu zapytała, czy może dotknąć mojej twarzy. Niedługo później złamała biodro i mało kiedy wstawała z wózka. Najczęściej rozmawiałem z nią przez telefon, gdyż ze względu na  dzielącą nas odległość między Krakowem i Warszawą tak było zazwyczaj najłatwiej. Nawet zbliżając się do 90., tryskała energią – tak brzmiała. Wciąż chciała coś robić, pytała do czego może się przydać. Była na bieżąco ze wszystkimi wiadomościami – z jednej strony dzięki niemal stale włączonemu radiu, z drugiej dzięki siatce przyjaciół, którzy ją odwiedzali, opowiadając, co się dzieje, i czytając jej prasę i książki.

Mieszkała w Warszawie w maleńkim mieszkanku przy ul. Domaniewskiej. Na drzwiach wejściowych wisiały kolorowe rysunki, jakby emotikonki, które wywoływały uśmiech i zapraszały do środka. Pamiętam, że gdy przyjechałem tam z Januszem Poniewierskim, zatrzymał się przy obrazkach już po wyjściu, popatrzył na mnie i po chwili zamyślenia powiedział coś w stylu: „Proszę zapamiętać to miejsce, mieszka tu prawdopodobnie święta”. Jeden pokój służył za wszystko: przestrzeń do przyjmowania gości, miejsce do opieki nad schorowanym mężem, teren dla kotów. Mieszkanie było wypełnione roślinami, które kochała tak samo jak zwierzęta. Podczas pierwszej wizyty byłem skrępowany, czułem się, jakbym naruszał czyjąś bardzo intymną przestrzeń. Ale szybko zrozumiałem, że jeśli pani Halina kogoś przyjmuje, to całym sercem, nie dbając już o żadne granice. Niemniej fakt, że tak wielka postać żyła w tak skromnych warunkach, wydawał mi się jakoś niesprawiedliwy.

Pani Halina była postacią znaną niemal na całym świecie: od Rzymu i Belgii, po Hongkong i Sri Lankę. Współpracujący ze „Znakiem” polski dziennikarz BBC Tadeusz Jagodziński, podróżując po Azji Południowo-Wschodniej, spotkał Tissę Balasuriyę, lankijskiego teologa upominanego przez Watykan. Nie wspomniał nikogo z zacnych polskich księży, kazał za to serdecznie pozdrowić Halinę Bortnowską.

Wielkim wsparciem był dla niej ks. Wojciech Lemański – zwłaszcza wtedy, gdy był suspendowany przez przełożonego abp. Henryka Hosera. Jak mówiła pani Halina, ks. Wojciech prowadził dla jej rodziny parafię na 9. piętrze. Żadne kary nie miały dla niej znaczenia. Zresztą nigdy nie słyszałem, by odwiedził ją jakiś biskup… Ks. Lemański udzielił jej też sakramentu namaszczenia chorych na dwa dni przed śmiercią. Sądzę, że szła dalej bez lęku.

Była jak moralny kompas. Nie przypominam sobie, by kiedykolwiek miała jakieś zawahanie co do tego, jak należy postąpić. Co nie znaczy, że bagatelizowała problemy. Pamiętam, że rozmawiałem z nią po tym, gdy – wspólnie z m.in. ks. Adamem Bonieckim i rabinem Michaelem Schudrichem – poręczyła za Margot, zatrzymaną w związku z oskarżeniem o uszkodzenie furgonetki Fundacji Pro – Prawo do Życia i atak na jej kierowcę. To było dla niej oczywiste. „Nikt, a zwłaszcza osoba tak młoda, nie powinien spędzić ani jednego dnia w więzieniu, chyba że jest to absolutnie konieczne” – powiedziała wówczas coś w tym stylu. Była jedną z pierwszych katolików i katoliczek, którzy otwarcie wspierali osoby LGBTQ+. Nie tylko w okazywaniu szacunku, ale także w tym, by mogły realizować miłość na własnych zasadach. Bo gdy ktoś kocha, to nie pyta się go o nic więcej. Nie oglądała się w tym względzie na zdanie papieża, biskupów czy stanowiska jakichkolwiek instytucji.

Wojtek Bonowicz trafnie przypomniał epizod z jej młodości. Miała 13 lat i po powstaniu warszawskim znalazła się w obozie przejściowym w Sołtysowicach k. Wrocławia. Ludzie stali w kolejce po zupę i mdleli z wycieńczenia. Halina zdobyła blaszankę i zaniosła mamie wodę, a potem także innym oczekującym, dokonując odkrycia: „To, co się robi dla swoich najbliższych, można robić dla wszystkich”.

Tak w książce Wszystko będzie inaczej tłumaczyła, dlaczego zaczęła pomagać umierającym, angażując się w budowę w Polsce ruchu hospicyjnego. Mówiła rzeczy pozornie proste, ale wsparte jej postawą okazywały się najmądrzejsze z możliwych.

Sam usłyszałem od niej inne zdanie. Nie pamiętam dokładnego kontekstu tej rozmowy, prawdopodobnie moja córka hałasowała i uciszając ją, powiedziałem p. Halinie, że trudno wyegzekwować u dziecka posłuch. Odpowiedziała, że to nieważne, bo „Wychowywać trzeba do mądrości, nie do posłuszeństwa”. Niby proste, ale usłyszane od niej pozwoliło mi spojrzeć z większą wyrozumiałością na wiele sytuacji i inaczej budować relacje z dziećmi. Już nigdy nie wymagałem od nich czegokolwiek dla zasady.

Los sprawił, że w dniu jej pogrzebu jestem za granicą. Żałuję, że nie mogę jej pożegnać wraz z jej bliskimi, przyjaciółmi i innymi osobami, dla których była ważna. Wiem, że lubiła Ślązaków, z którymi też kiedyś pracowała, dlatego na koniec nie znajduje lepszej formuły niż zawołanie, które często na Śląsku można usłyszeć: szczęść Boże – szczęść Boże na dalszą drogę, pani Halino!