fbpx
(fot. Hulton/Getty)
Zbigniew Mikołejko czerwiec 2021

Papierowa korona zła

Krytyczne wydanie „Mein Kampf” przypomina, że „dzieło” Hitlera to kompilacja sloganów z tanich broszurek. Dziś może być posępnym gadżetem, curiosum lub co najwyżej ideologicznym fetyszem.

Artykuł z numeru

Ucieczka od przebodźcowania

Sama publikacja tej książki w pełnej, nieokrojonej postaci stanowi z miejsca i jakby automatycznie jej dekonstrukcję (pomijam oczywiście istotną wagę przydanego tu aparatu krytycznego). Jest, myślę, jakaś paskudna i paradoksalna groteskowość tej rzeczy, która z miejsca czyni ją swoją własną karykaturą.

Mein Kampf Adolfa Hitlera to bowiem książka opasła, rozwlekła i nudna, choć oczywiście straszna i porażająca w swoich skutkach praktycznych. Jej immanentne znaczenie, jako tworu pióra i myśli, jest natomiast żadne – w każdym z możliwych sensów: od ideowego po literacki. To zatem, jeśli już, znaczenie hiperbolicznie, znaczenie ponad jakąkolwiek rozsądną miarę spotęgowanych i zebranych w niezdarnie sklejoną całość tanich, wulgarnych, nasyconych resentymentami i lękami broszur propagandowych, których w tamtej epoce było pełno. Zresztą nawet Goebbels, o czym przypomina w rzeczowej przedmowie prof. Eugeniusz Cezary Król, wyrażał się o niej w dziennikach – po pierwszych swych ekscytacjach – z niejakim dystansem, może nawet z ironią: „Trzeba być dla niej wielkodusznym” (Król, s. 29). I cała „banalność zła”, o której przy okazji procesu innego zbrodniarza pisała Hannah Arendt, znajduje tutaj właśnie swą papierową koronę.

Pod brzemieniem fetyszyzacji

Kulturowa fetyszyzacja ma swoją zaprzeczną stronę. To sfera oraz mechanika stygmatyzacji, złorzeczenia, rzucania przekleństw, nie zwyczajnej negacji, a tym bardziej anihilacji. W jej obrębie fetysz nie przestaje więc być fetyszem: przeciwnie, nabiera nowej, jakkolwiek skrajnie odmiennej, mocy. Jego sakralna forma podlega tu zarazem swoistemu okaleczeniu, swoistemu rozpołowieniu. I ze znamiennej dla niej spójności tego, co święte, i tego, co przeklęte, pozostaje tylko ta druga strona, pars diaboli, a ze splecenia zachwycenia z tremendum – tylko ów drugi pierwiastek: przerażenia, porażenia czy grozy. Nadal zatem, bardziej może niż zwykle, tak naznaczony fetysz pozostaje w przestrzeni tabu: nie można wejść z nim w bezpośredni kontakt, nawet ten dokonujący się w języku, w mówieniu, bez skalania siebie oraz swojej wspólnoty.

Dotyczy to zarówno osób, jak i zjawisk czy rzeczy.

Język jest w tej mierze szczególnie wrażliwy, bardziej chyba w jego unikach, przemilczeniach, meandrach widać ekwilibrystykę metafor, próbujących sobie poradzić i z lękiem, nierzadko przesądnym, i z potencjalnym zbrukaniem. I zarazem pogodzić nieuniknioną, oczywistą obecność rzeczy, fenomenu albo człowieka z omownością, z unieobecnianiem w słowie i w świadomości. Wyraziste przykłady podobnych figur przychodzą tu na myśl bez kłopotu: „Sam Wiesz Kto” z opowieści o Harrym Potterze, „głupi malarz”, który „przegrał wojnę”, z okupacyjnych kupletów, „Gnom” (Władysław Gomułka) i „Caryca” (Leonid Breżniew) z wierszowanych satyr Janusza Szpotańskiego… Ujawniająca się tu czasem prześmiewczość, warto to może dodać, nic w tym względzie nie zmienia (albo zmienia niewiele): jest tylko konsolacją uciemiężonych i grą iluzji, gorszym lub lepszym oswajaniem lęku i bezradności, z którymi przychodzi żyć zagrożonym i prześladowanym.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się