Od dawna miałam z nim problem. Za każdym razem, gdy wychodziliśmy z domu, zaczynał się spóźniać, wprawdzie nie więcej niż pięć minut, ale z moją obsesją punktualności powodowało to – nazwijmy – dyskomfort. Próbowałam sobie tłumaczyć rozsądnie: części się zużywają, a zegarek jest stary, ma przecież prawie 70 lat. Z czasem do głosu doszła też metafizyka. Bo jak zrozumieć, że po powrocie zegarek jakby przyśpieszał, ale tylko po to, by znów chodzić idealnie? To jasne: jest bardzo kameralny i w domu czuje się najlepiej. Kilku zegarmistrzów, u których byłam, bezradnie rozkładało ręce.
Trudno. Czym jest pięć minut, pomyślałam i przyjęłam to jako konieczność.
Szyld Jerzy R. Grzelak, dyplomowany mistrz zegarmistrzowski, który wisi na kamienicy przy ul. Puławskiej pod numerem 36 na Starym Mokotowie w Warszawie mijam prawie codziennie. O właścicielu słyszałam już dawno. Wiedziałam, że w chwili wybuchu wojny miał cztery lata, a do powstania poszedł mimo swoich dziewięciu. Raz z kolegami w dawnym kinie Olimp przy Puławskiej wrzucił cuchnącą bombę na salę. Przecież „tylko świnie siedzą w kinie”. Zegarki przed wojną kolekcjonował jego ojciec – był jednym z udziałowców firmy wydawniczej Trzaska, Evert, Michalski, wydawali encyklopedie i książki historyczne. To razem z nim Jerzy chodził do znajomego zegarmistrza, „wybitnego specjalisty w swoim fachu” i przyglądał się pracy. Jeszcze przez kilka lat po wojnie odwiedzał warsztat w każdej wolnej chwili. W latach 50. pan Grzelak prowadził pracownię zegarmistrzowską na Pradze. Potem Bielany i pierwsza w Polsce fabryka zegarków, był odpowiedzialny za kontrolę jakości.
Chciałam go poznać, kameralny zegarek był dobrym pretekstem.
Żeby wejść do dziupli (tak pan Grzelak nazywa swój zakład) trzeba sforsować dość ciężkie metalowe drzwi. W środku dziesiątki zegarów, zegarków, śrubki, paski, sprężynki.
Każdy kąt zastawiony. Za drewnianą ladą pan Jerzy w eleganckim ubraniu. O tym, że będę musiała pogodzić się z tym, że mój zegarek ma duszę, dowiedziałam się po 20 minutach. Po kolejnych 10 w dziupli rozdzwonił się telefon. Nie chciałam natrętnie przysłuchiwać się prywatnej rozmowie, więc zagapiłam się na ulicę za szybą. Podszedł do mnie po chwili: „Pani też patrzy, jak wszystko za oknem gna? Czy pani też zauważyła, jak ze sobą rozmawiamy?
Krótko. Czasem rzucamy w biegu: zdzwonimy się. I nigdy lub prawie nigdy nic z tego nie wynika. Największe kłamstwo”.
Przy okazji, przypomniało mi się, ile razy sama słyszałam to zdanie. Pewnie nie raz, niestety, sama je wypowiedziałam. Ile razy mijał tydzień, dwa, trzy. I nic. Aż do kolejnego przypadkowego spotkania. Do kolejnego: „zdzwonimy się”. I tłumaczeń: nie było czasu. A przecież pamiętam jak nie tak dawno do mojej babci na skubanie gęsi schodziły się gospodynie z całej wsi. Siadały w kuchni, każda chwytała gęś pod ramię, najpierw rwały pióra z brzucha, bo są najbardziej miękkie, potem grzbiet, szyja. I gadały sobie. Potrafiły tak godzinami.