Siedziałem na ławce z laptopem na kolanach. Nad parkiem podniósł się melodyjny zaśpiew. Głos był jasny, beztroski. Dźwięczny, kobiecy. Przeciął stojące, słodkie powietrze energiczną frazą: „Jeżeli coś jest – to jest! A jeżeli czegoś nie ma – to tego nie ma!”. No tak, sprawa od razu wydała się jasna, cytat z Thomasa Bernharda podziałał na mnie jak budzik.
Zatrzasnąłem laptop. Wiedziałem już wszystko. Real kontra Wirtual. Przeniesienie podstawowego dylematu na poziomy zrozumiałe dla każdego. Skoro Wirtual stał się Realem, to Real musi być Wirtualem. Mózg to też komputer. Jeżeli coś jest, to po prostu jest. Dotarło do mnie, dlaczego już nie mogę się gniewać na nikogo. W każdym człowieku działa niezliczona ilość programów. Tańczą, przekomarzają się, zawierają sojusze i prowadzą wojny. Mówią przez usta. Raz tak, a raz tak, zależy, który się akurat dorwie do mikrofonu Każde następstwo słów, każdy plik uznaniowych życzeń i przeczuć pojawiający się na ekranie mojego mózgu to program. Program, który chce się uruchomić na moim komputerze. Odpalić swoje demo. Od trzech dni próbuję pilnować swojego mózgu, żeby nie używał go nikt poza mną samym. Każdą napoczynającą się myśl, w której nie ma mojej własnej inicjatywy, bezlitośnie przerywam po kilku słowach. Ba, po kilku sylabach, po kilku głoskach nawet. Bo myśli to ciągi linearne. Długie jak spaghetti, smaczne i dobrze znajome, bo już kiedy się zaczynają, to od razu wiadomo, jak się skończą. Inne jakby nowe, jakby al dente, nieznane, ale tylko przez chwilę, bo już po paru sylabach wiadomo, co będzie dalej. A te z kolei jak penne albo kluski, krótkie i zagięte, jedna z falbanką, jedna bez, lecą całymi refrenami, jedna za drugą, jedna za drugą. Tańczą w kółko, drobne, uciążliwe kołowrotki myślowe, natarczywe, nieproszone, mądre, głupie, pomnożone, pocięte na fragmenty, odwrotne wobec siebie, stoją w kolejce i tylko czekają, żeby się przejechać na moim osobistym mentalnym hard dysku. Koniec z tym. Nie będzie żadnych kołowrotków, drobnych mentalnych żarłocznych jednokółek, żadnych namolnych melodyjek, królewskich cytatów, wycinków z prasy, obrazków przypadkowo wessanych przez oczy. Stoją w korku, cisną się, chcą być wreszcie pomyślane, opędzam się od nich, ale im bardziej próbuję ich nie domyślać do końca, tym bardziej się tłoczą przed bramką. Bramka jest wąska, może przepuścić tylko jedną myśl na raz. Jeden obrazek, jedno słowo, jedną głoskę, jedno pojęcie. Koniec z tym. Koniec. Opuściłem szlaban. Testuję swojego własnego antywirusa. Myśli cisną się pod bramką. Jak to, tylko tyle? Nie można już zjeżdżać na zjeżdżalni? Chórek pojedynczych sylab cierpi, pcha się, chciałby sobie pojeździć za darmo. Wie, że jeżeli ich nie pomyślę, to ich nie będzie! Nie, drogie dzieci, tutaj mieszkam ja i to ja decyduję o tym, kto będzie grał na moim kompie, korzystał z przywileju mojego ziemskiego czasu. Wy nie wiecie, co to czas, wy się dopiero uczycie istnieć, nie umiecie się zrzeszać w światy, nie potraficie tworzyć, nie budujecie wielopiętrowych algorytmów złożonych z doświadczeń, inspiracji i pragnień.