W papierowym wydaniu Miesięcznika ZNAK artykuł ukazał się pod tytułem Pigułka szczęścia
Po raz pierwszy – jako licealistka ubrana na czarno, wściekła na system (szkolny), nakaz (rodzicielski), niepowodzenie (miłosne) – czytałam tę książkę bez okładki i pierwszej strony (wydarte). Nie miałam pojęcia, jaki nosi tytuł i kto ją napisał, ale wiedziałam, komu jest zadedykowana: „Mamusi, która miała za męża mojego tatusia”. I to właśnie zdanie połknęło mnie jak przynętę.
Dałam się uwieść tym historiom (opowiadaniom) prościusieńkim, zmysłowym, krzepiącym, groteskowym i słodkim.
Snutym z perspektywy człowieka zadowolonego, niczym poważnym nieudręczonego, wyposażonego w łagodne jak baranek poczucie humoru, czyli człowieka, który był przeciwieństwem tego wszystkiego, co w tamtym czasie prezentowałam ja. Pochłaniałam więc żarłocznie kolejne akapity, wędrowałam przez świat przedstawiony – wieś sielską anielską, w której panuje odwieczny porządek, lasem, w którym śpiewają ptaszki, łąką, po której toczy się angielska piłka. Kibicowałam bohaterom roznamiętnionym wędkowaniem, rozumiałam (a byłam już wegetarianką) polowania (ba, kłusownictwo!) na karpie, brzany, pstrągi, węgorze, szczupaki. Zaglądałam do chałup sąsiadów charakternych i z mocnym kręgosłupem moralnym, niezostawiających na lodzie bliźniego w potrzebie. Podziwiałam żonę dobrodusznie przymykającą oko na sporego kalibru odlot męża, a ten odlot męża brałam za eksces przemieniający nudę powszedniości w radosną celebrę istnienia.
Druga lektura zdarzyła się ponad dekadę później. Dumnie wtedy wkraczałam w dorosłość (małżeństwo, macierzyństwo) oraz zawód (dziennikarstwo). Nie tylko wiedziałam, jak brzmi tytuł książki i kto ją popełnił, lecz przeczytałam wszystko, co Oty Pavla ukazało się w Polsce, włącznie z reportażami na temat czeskich sportowców (znakomite). Znałam życiorys pisarza i wiedziałam, że Śmierć pięknych saren jest fikcją wyrosłą na gruncie autobiograficznym. Dzięki temu odkrywałam nie bez zdumienia, że w prawdziwej rodzinie pisarza nie było tak różowo. Dostrzegałam ciasno upchnięte w tekście pojedyncze zdania odnoszące się do Pavlów żydostwa i wynikającej z tego gehenny obozów koncentracyjnych, głodu, marszu śmierci. Konstatowałam, że ten tatuś z fantazją, mistrz w sprzedaży odkurzaczy, gejzer pomysłów na biznesy małe, większe i największe, w rzeczywistości był niezłym gagatkiem, psem na kobiety, wiecznym utrapieniem żony. (Chroń, Panie Boże, wszystkie mamusie przed takimi tatusiami). Docierało do mnie, że ta idealizacja czasu minionego wzięła się z udręczenia czasem bieżącym. W tej sprawie cezurą jest rok 1964, kiedy to w trzydziestokilkuletniej głowie Pavla jak bomba atomowa wybuchnie choroba dwubiegunowa. Konsekwencje są upiorne: skazanie na kaftany bezpieczeństwa, elektrowstrząsy i farmakologię, tu organizm reperującą, tam dewastującą. Życie Pavla od diagnozy przez kolejnych dziewięć lat toczy się według scenariusza: dom, karetka, oddział zamknięty, dom, karetka, oddział zamknięty…