W 2000 r. wróciłem do Krakowa po półrocznym stypendium w Lejdzie. Gdy zamawiałem piwo w pewnej nieistniejącej już piwnicznej knajpie, moją uwagę przykuła znajoma skądś cudzoziemska angielszczyzna stojącego przy barze faceta, na tyle swojska, że musiałem spytać: Ben je misschien Nederlander? – Czy nie jesteś czasem Holendrem? Był. Tak poznałem Alberta i Roba. Albert Visscher – jasnowłosy, niebieskooki, wysoki, ogorzały słońcem i wiatrem chłopak z Hattem, średniowiecznego hanzeatyckiego miasteczka w prowincji Geldrii. Urodzony pod wiatrakiem w ortodoksyjnej kalwińskiej rodzinie i cytujący z pamięci niemal każdy werset Biblii. Rob ten Haaf – pochodzący z Limburgii potomek francuskich hugenotów, ironiczny, krzepki, czarnowłosy i czarnooki, katolik z wychowania i libertyn z wyboru. Jeśli tylko istnieje coś takiego jak przyjaźń od pierwszego wejrzenia, to był to właśnie ten przypadek. Mieszkałem potem w ich domu w Velp przez trzy miesiące, zagraciłem go tonami książek i kończyłem pisać doktorat. Żebym czasem nie zapomniał – do rodziny należał też wówczas stary, rozleniwiony kot Grimpier, posag Roba z jego kawalerskich czasów.
Kiedy pewnego dnia przekopywaliśmy ogródek, coś nagle trzasnęło pod łopatą. Była to mała gliniana fajeczka; po chwili natrafiliśmy na kolejną, a potem kilkanaście innych. Jeszcze nie tak dawno temu na polskich wsiach sądzono, że ziemia sama rodzi garnki – na gliniane skorupy raz po raz natykali się bowiem oracze. Były to oczywiście urny-popielnice, pozostałości po łużyckich cmentarzyskach. Holenderska gleba z kolei rodzi fajki – na ich ślady można natrafić wszędzie tam, gdzie kiedyś mieszkali ludzie.
Tytoń przybył do Europy z Nowego Świata wraz z ziemniakami, kukurydzą i pomidorami, ale to on pierwszy zawładnął umysłami kolonizatorów. Już w 1492 r. zwrócili na niego uwagę członkowie załogi Kolumba, a zaraz potem zaczęli go sprowadzać i uprawiać Hiszpanie, Portugalczycy i Anglicy. Co ciekawe, o ile pomidory i ziemniaki zaklasyfikowano wpierw jako rośliny trujące, nadające się najwyżej do dekorowania ogrodów, o tyle liście rośliny nazwanej później nicotiana tabacum uznano za wszechstronne remedium zdrowotne. Legenda głosi, że w 1600 r. sir Walter Raleigh chciał nauczyć palenia samą Elżbietę I. Do Francji tytoń trafił za sprawą dyplomaty na służbie króla Henryka II, uczonego Jeana Nicota, który przywiózł cudowne ziele z Portugalii i sławił je, gdzie się tylko dało (to od jego nazwiska nazwano roślinę, a wreszcie i trujący alkaloid).
W Niderlandach tabaczne liście pojawiły się już w XVI stuleciu, a upowszechniły prawdopodobnie za sprawą angielskich marynarzy zawijających do rotterdamskiego portu. W 1598 r. ich zastosowanie szczegółowo opisał wybitny holenderski dziejopis Emanuel van Meteren, używając przy tym zaskakującego zwrotu: „wypić czyjeś zdrowie fajką tytoniu” (malcanderen toedrincken een Pijpe Tabacco). Ewidentny znak, iż zamorska roślina stała się czymś więcej niż tylko lekarstwem. Nic dziwnego, ówczesny tytoń był bowiem o wiele mocniejszy od dzisiejszego, wywoływał też znacznie silniejsze doznania. Po pierwszym zaciągnięciu się ustępowały głód i pragnienie, pojawiało się przyjemne zobojętnienie na życiowe troski, a nawet lekkie halucynacje. Holendrzy szybko odkryli, jak intensyfikować owe miłe wrażenia, dodając do suszonego ziela rozmaite belladonny, czyli piękne panie, jak zwano nasiona bielunia dziędzierzawy, lulka czarnego czy konopie (tak, tak…). Myśląc o dawnych epokach, zbyt często przykładamy do nich współczesne wyobrażenia i zapominamy o fakcie, że nasi przodkowie o wiele lepiej niż my znali odmienne stany świadomości. Picie wody czerpanej z miejskich studni i mętnych ujęć groziło niechybną chorobą i śmiercią, wodę zastępowano więc piwem i winem. Trunki te miały niegdyś znacznie mniej procentów, ale i tak, po wypiciu kilku litrów dziennie, chodziło się na lekkim rauszu.