Georges Perec był pisarzem konceptualnym, lubiącym wymyślać różne „przymusy”. Znamy je z książek, które od lat publikuje wydawnictwo Lokator: od techniki przywoływania wspomnień (Pamiętam że), poprzez precyzyjną mechanikę opisu (Przestrzenie) i starannie zaplanowaną mistyfikację (Gabinet kolekcjonera), po zawrotnie skomplikowane algorytmy, jak te z Życia instrukcji obsługi, czyli powieści o dziesięciopiętrowej kamienicy, po której poruszamy się ruchem konika szachowego, podczas gdy inne zasady decydują o kształcie 380 historii zawartych w książce. Zniknięcia (La disparition, 1969) ukazały się niedługo po sukcesie Rzeczy, które przynosiły wczesną i bardzo oryginalną krytykę społeczeństwa konsumpcyjnego, oraz Człowieka, który śpi, będącego świadectwem pisarskiej maestrii (to centon, czyli powieść uszyta z cytatów). Pochodzą z okresu, w którym pisarz wstąpił do OuLiPo, czyli Pracowni Literatury Możliwej, założonej przez Raymonda Queneau eksperymentalnej grupy literackiej wymyślającej najdziwniejsze rygory, które generują tekst. Na tym tle Zniknięcia mogą wydawać się dość proste, jednak okazuje się, że jedno prawidło owocuje dziesiątkami komplikacji.
Jakie to prawidło? Otóż Perec zrezygnował z jednej litery alfabetu. Historia literatury zna tę formułę, zwaną lipogramem – z tym że jak dotąd obsługiwała ona mniejsze utwory, na ogół komiczne.
Wyeliminowanie „e” z tekstu liczącego sobie ponad 300 stron to poważna operacja. Od razu rodzi się pytanie, jaki jest cel tej ekwilibrystyki.
Najczęściej czyta się powieść w kluczu autobiograficznym. Perec urodził się w roku 1936 w Paryżu, w rodzinie polskich Żydów, którzy wyemigrowali do Francji w latach 20. Ojciec, żołnierz armii francuskiej, zmarł od postrzału w brzuch w roku 1940, a matka, trzy lata później aresztowana w łapance, trafiła do Auschwitz. Mały Georges uratował się dzięki konwojowi Czerwonego Krzyża i adopcji przez wujostwo. Jego świat pozostał jednak wybrakowany – dlatego postanowił mówić o nim okaleczonym językiem. Historia opowiedziana w książce skrywa zatem inną, nieopowiedzianą, a może niewypowiadalną. Koncept równocześnie zakrywa pustkę i odsłania ją poprzez ograniczenie, które kojarzy się z czystką. Na dodatek autobiograficzną opowieść pt. W otwiera dedykacja „pour E”, co odsyła tyleż do imienia ciotki Ester, strażniczki rodzinnej pamięci, co – jako homofon „eux”, czyli „oni” – do rodziców. A w domyśle: do całego narodu poddanego eksterminacji zgodnie z planem znacznie bardziej absurdalnym niż lipogramatyczna elizja.
W oryginale brak „e” (a dokładniej: pięciu wariantów litery oraz dwóch tzw. ligatur) powoduje trudności z wysłowieniem; tekst staje się omowny, niekiedy manieryczny. Odrzucona część słownika uniemożliwia wypowiedzenie podstawowych słów, w tym matka, ojciec, rodzice, ja (mère, père, parents, je). Tłumacze pomijali niekiedy inne litery (w przekładzie hiszpańskim „a”, w rosyjskim „o”), ale polscy translatorzy pozostali przy literze „e”, pomimo iż w naszym języku, jeśli idzie o frekwencję, ustępuje ona miejsca „a”, „i” oraz „o”. Próbowali zresztą różnych wariantów, z czego zdają sprawę w fascynującym posłowiu – znajdziemy tam rozdział (a właściwie „odcinek”) bez „a”, tudzież wariant bez „e” i „ę”. W tekście znać intensywną pracę z wyrazami bliskoznacznymi: czujemy, że „konował” pojawia się w zastępstwie „lekarza”,