Czesława Piecuch tak przekłada słowa niemieckiego filozofa Joachima Rittera : „Nakierowanie [osoby patrzącej] przemienia oblicze natury”. Ritter, nestor studiów nad krajobrazem, zasługuje na to, żeby chwilę z nim pomyśleć. Zróbmy to zatem: krajobraz nie istnieje sam z siebie – dopiero wtedy kiedy ktoś na niego patrzy, poszukując w nim znaczeń i przeżywając to, co widzi, natura zamienia się w krajobraz. „To, co do niedawna jeszcze było użyteczne (…) i na co nie zwracano uwagi albo co odrzucało swą nieprzyjazną obcością, osiąga wielkość, wzniosłość i piękno; (…) staje się krajobrazem” – proponuje dalej Ritter. Filip Springer w najnowszej książce – przez wydawcę zapowiadanej jako „opowieść fabularyzowana”, a zatem pewna forma sylwy, nie zaś reportaż – spogląda więc na krajobraz i próbuje opowiedzieć go tak, jak widzi: przefiltrowany przez swoje doświadczenie i wrażliwość. Co jednak dostrzega i jaką umowę z osobą czytającą zawiera? I co z tego wynika, skoro – jak każe myśleć jednemu z bohaterów opowieści – „obraz zawsze będzie jakąś formą porażki”?
Podzielona na kilka większych historii i przeplatających je impresji całość to zeseizowany zapis podróży przez Ziemie Zachodnie i Północne, głównie wzdłuż dwóch linii: Odry i Pruskiej Kolei Wschodniej, z drobnymi wycieczkami do odleglejszych punktów na mapie. Autorski wybór konkretnych geografii zakłada, że powinniśmy wierzyć narratorowi, którego okiem i przez którego doświadczenie oglądamy krajobraz. Springer wywołuje dla nas duchy niemieckiej przeszłości, ale sięga też dalej, w prehistorię zlodowaceń, do dziś odbitą w krajobrazie Ziem Zachodnich i Północnych. Tu jednak pojawia się pierwsza wątpliwość. Autor prowadzi nas śladami, po których trudno byłoby podążać, gdybyśmy przypadkiem zbyt długo się czemuś przyglądając, stracili z oczu naszego przewodnika. „Kto chciałby za ich [tj. rozdziałów tej książki] pomocą sprawdzić zgodność mojej opowieści z faktami, temu rozpadnie się ona w palcach” – przyznaje, choć dopiero w posłowiu. Otwierające książkę uwagi o krajobrazie, który widzi, za którym podąża i który mu się objawia, pisane są w tonie zaproszenia do wspólnej wyprawy. Nie ma wówczas jeszcze mowy o wyruszaniu nie tylko w nieznane, lecz i w nierozpoznawalne – w „rozpadające się w palcach”, odosobnione, a może niepowtarzalne i stworzone przez Springerowską wyobraźnię, przestrzenne widowisko.
Być może jednak wobec przewodników zawsze trzeba mieć się na baczności. W Mein Gott, jak pięknie autor zaprasza nas do wędrówki z nieistniejącymi bohaterami przez nieistniejące źródła, opisane w książkach które trudno odnaleźć.
Ślady nieistnienia zaczynają się wcześnie. Już w prologu Springer pisze o niedającej się powtórnie odnaleźć pracy dotyczącej projektowania sylwet miast, gdzieś widzianej, ale zapomnianej. Nie może zlokalizować nawet antykwariatu, w którym być może ją widział. Jej istnienie gwarantuje tylko pewność omylnej pamięci. W mazurskiej pustelni znajduje egzemplarz Dzieci Jerominów Ernsta Wiecherta, który przeraża go notatkami wykonanymi obcą ręką, po czym wpycha go z powrotem na półkę i zostawia. Na końcu książki otrzymujemy jedynie wybraną literaturę, w trakcie podróży poruszamy się odsyłani do niepewnych „niektórych źródeł”. Jednemu z rozdziałów patronuje bezimienny „dziewiętnastowieczny podręcznik techniki litograficznej”. Ta strategia budowania narracji sprawia, że nie mamy możliwości dostatecznie wcześnie zgodzić się na nią ani wyrazić naszego sprzeciwu wobec niej. Jeśli na końcu nie zaakceptujemy, że być może przynajmniej część bohaterów, których śladami podąża Springer, została wymyślona, pozostaje nam tylko niema groźba historii, która „rozpada się w palcach”.