Filozofia kontynentalna nie przestała z tego powodu istnieć, ale zainteresowanie nią maleje choćby przez to, że najlepiej publikować obecnie w języku angielskim. Tylko to pozwala w karierze akademickiej zebrać solidne punkty. Z kolei Anglosasi – takie odnoszę wrażenie – nie bardzo interesują się tym, co się dzieje poza ich światem. W ten sposób koło się zamyka…
Tradycja analityczna wywodzi się z pozytywizmu, filozofii nauki, postulatu weryfikowalności. Taki rodowód pozwala jej postrzegać tradycję kontynentalną jako mało poważną, niedostatecznie akademicką. Moim zdaniem zaś podejście anglosaskie kompletnie nie sprawdza się w filozofii człowieka. Trudno się więc dogadać. Filozofia kontynentalna to inny sposób myślenia, bo filozofuje się w niej, sięgając także po odczucia i intuicje. Tego brakuje, gdy kładzie się nacisk na pojęcie, a nie na doświadczenie.
Na szczęście są filozofowie kontynentalni, którzy wykładają w USA, w Chicago – tak robił np. Paul Ricoeur, a dziś Jean-Luc Marion – i zostawiają tam, być może, jakieś ślady. Tradycja ta jest zatem, mimo wszystko, uwzględniana. Osobiście czuję, że za mało śledzę filozofię analityczną, powinienem być znacznie lepiej zorientowany w anglosaskiej literaturze. Mam jednak przyjaciela – dawnego ucznia – Jakuba Gomułkę, który jest wittgensteinistą świetnie oczytanym w fenomenologii. Istnieją więc wyjątki i jest ich prawdopodobnie sporo. Ale to mimo wszystko wyjątki!
Polska jest zjawiskiem osobnym, bo to w ogóle teren filozoficznie mało rozbudzony. Na przykład fenomenologia nigdy się u nas mocno nie rozwinęła. Był ośrodek krakowski, zainaugurowany przez Romana Ingardena, potem pojawił się Józef Tischner, jego niewątpliwie najwybitniejszy uczeń, ale to nie za bardzo interesowało Warszawę. Prawdą jest też, że sposób, w jaki fenomenologia przeszła w postmodernizm lub dekonstrukcję Jacques’a Derridy, sprawił, że pojawiła się ściana – nie za bardzo wiadomo, jak kontynuować te poszukiwania. Sądzę natomiast, że filozofia kontynentalna ma jeszcze bogaty nurt bliski fenomenologii: filozofię dialogu, przepracowaną w sposób całkowicie oryginalny przez Emmanuela Lévinasa i ożywianą od początku przez myśl żydowską. Osobiście mam ochotę wrócić do metafizyki, która pojawia się też u Lévinasa, choć została zdekonstruowana przez Heideggera i Derridę. Można więc powiedzieć, że podejmuję stare tropy.
Kto jednak powiedział, że filozofia musi się rozwijać, porzucając to, co wypracowała wcześniej?
Takie nastawienie to błąd, który pojawił się od czasów oświecenia i heglowskiej idei Zeitgeistu. W filozofii człowieka czy filozofii sztuki istnieją problemy, które trzeba badać wciąż od nowa, bo są zawsze aktualne.
Jaka tradycja jest żywa w Polsce? Chciałoby się, żeby był to Ingarden, bo na pewno nie został on do końca przestudiowany. Największą popularnością cieszą się dziś chyba jego pisma estetyczne. Ja jednak mam zamiar wrócić do jego uwag o ontologii i metafizyce – do tych miejsc, które stawiają pod znakiem zapytania zarówno jego realizm, jak i heideggerowską krytykę metafizyki jako ontoteologii. Zawsze aktualny jest dla mnie Tischner – myślę, że wciąż warto go czytać i studiować, z czego nie wynika zrozumienie tego faktu poza środowiskiem krakowskim. Z filozofów warszawskich bardziej niż teksty Leszka Kołakowskiego, „żywe” są dla mnie prace Barbary Skargi. Interesują mnie w nich różne zarówno fenomenologiczno-podmiotowe, jak i metafizyczne wątki – np. metafizyka zła, a także miejsca, w których nawiązuje do Derridy, a więc przede wszystkim Ślad i obecność. Za mało karmimy się jej myślą, a są w niej niesłychanie intrygujące wątki. Kołakowski piszący o religii, podejmujący kwestię Absolutu, też jest dla mnie ważny, ale w jego myśleniu jest za dużo ducha „postracjonalistycznego”. Jak na mój gust on się trochę „zescholastycznił”, brakuje w jego pracach obecnej w myśli francuskiej intuicji refleksyjnej, choć jest bogate dziedzictwo filozofii Kanta. Brak może także pewnego zmysłu ryzyka i zaangażowania – jest on w gruncie rzeczy filozofem z ducha Karla Jaspersa. Czuję natomiast, że powinienem wrócić do Henryka Elzenberga, którego znam za słabo.