Dróg, które prowadziły mnie do Japonii, było kilka. Była to długa podróż. Na studiach obowiązkowo musiałam wybrać jeden z dwóch lektoratów: arabski lub japoński – wybór był prosty. Zdałam nawet wtedy pierwszy stopień państwowego egzaminu z japońskiego, dzięki czemu potrafię teraz trochę przeczytać lub coś prostego powiedzieć. Do tego zajęcia z konfucjańskiego kręgu kulturowego, klasyczne lektury kulturoznawcze jak Chryzantema i miecz Ruth Benedict. Nawet napisałam pracę licencjacką poświęconą motywowi office ladies, czyli młodym kobietom pracującym w japońskich korporacjach. Tutaj punktem odniesienia była książka Z pokorą i uniżeniem Amélie Nothomb. Autorka wychowywała się w Japonii i sama pracowała właśnie jako office lady.
Inna droga wiodła przez tłumaczenie tekstów, czym się kiedyś intensywnie zajmowałam. Wspólnie z kilkoma innymi osobami przełożyłam na polski Za różową kurtyną. Historia japońskiego kina erotycznego Jaspera Sharpa i to doświadczenie dało mi dosyć niecodzienny wgląd w to, czym kultura Japonii również bywa. Z czasem pojawiało się coraz więcej filmów oglądanych w ramach Nowych Horyzontów i Festiwalu Pięć Smaków. Bardziej jednak niż klasyka, jak kino Kurosawy, Ozu, Mizoguchiego, pochłaniały mnie produkcje spod znaku anime.
Światy, które wykreowali Hayao Miyazaki, Mamoru Hosoda, Mamoru Oshii i Satoshi Kon, to coś absolutnie wspaniałego. Zafascynował mnie u nich motyw podwójności światów, baśniowość, cyberpunk.
Weźmy np. Hosodę i Belle, czyli jego zeszłoroczny film, w którym mamy światy wirtualny i realny oraz baśniowy motyw pięknej i bestii rozegrany właśnie na poziomie wcielania się w różne awatary. U Miyazakiego spotykamy Chihiro ze Spirited Away, która wysiada z rodzicami z samochodu, idzie przez łąkę i nagle znajduje się już w innym świecie: jej rodzice zamieniają się w świnie, a ona musi ich ratować poprzez swoją ciężką pracę. Nawet w Chłopcu i czapli, czyli w najnowszym filmie Miyazakiego i prawdopodobnie ostatnim w jego dorobku, wchodzimy do wieży wielkiego maga, twórcy światów. Przechodzenie z jednej rzeczywistości w drugą jest w tych opowieściach zadziwiająco płynne.
Te produkcje są na tyle oryginalne i zjawiskowe – także przez montaż i obrazowanie, które możliwe są tylko w animacji – że inspirują innych twórców.
Czytaj także
Księgarnia na każdym rogu
Bez Papriki Satoshi Kona, opowiadającej o maszynie pozwalającej wnikać w ludzkie sny, trudno wyobrazić sobie Incepcję Christophera Nolana czy niektóre obrazy z filmów Darrena Aronofsky’ego.
Kiedy jest się w Osace czy Tokio, ma się wrażenie, że anime można traktować jak filtr nałożony na rzeczywistość. Po pierwsze, w przypadku produkcji osadzonych w scenerii wielkomiejskiej, jak np. Akira czy Ghost in the Shell – obok Blade Runnera to dla mnie jedna z najlepszych opowieści o relacji człowiek–maszyna – widzimy niemal te same obrazy: wysokie, gęsto obok siebie umieszczone budynki, identyczne niemal postaci policjantów i „samurajów z teczkami”. Zobaczenie tej przestrzeni na własne oczy było jedną z najważniejszych rzeczy, których chciałam doświadczyć w Japonii. Zarówno w Tokio z klasycznymi miejscami typu Shibuya czy Shinjuku, jak i w Osace, mieście nowoczesnym i wysokopiętrowym, czy w bardziej sennym, spokojniejszym Kyoto.