Przez 50 lat mojej kariery akademickiej opierałem się z powodzeniem licznym, nasilającym się z czasem zachętom, namowom i ponagleniom do napisania wyczerpującej i ścisłej relacji z mojej socjologicznej marszruty, objaśniającej jej zawiłości, ukryte cele i wewnętrzną logikę (jeśli takowa istniała). Miałem wiele powodów, by oprzeć się tym naciskom, a pewne szczególne okoliczności życiowe ułatwiły mi to zadanie.
Podejrzewałem zawsze (i podejrzewam nadal), iż większość tego typu „autobiograficznych” rozprawek zmienia się w autopromocję albo w samochwalstwo, a żadna z tych form wypowiedzi nie wzbudzała nigdy mojej szczególnej sympatii. Jako socjolog potrafiłem zrozumieć, dlaczego pisze się takie teksty i dlaczego niektóre z nich są namiętnie czytane, lecz to, że rozumiemy mechanizm jakiejś słabości, nie musi oznaczać, że ją akceptujemy ani że mamy ochotę jej ulegać.
To prawda, że nie musiałem nigdy wstępować na barykady, by bronić tego przekonania. W odróżnieniu od większości kolegów i koleżanek nie byłem też nigdy zmuszony przez twarde realia akademickiej kariery do złamania przyjętej zasady. Tak się złożyło, że tylko raz kazano mi napisać podanie o pracę: w 1953 r., kiedy starałem się o posadę asystenta na Wydziale Filozoficznym Uniwersytetu Warszawskiego. Nie musiałem nigdy „sprzedawać” swoich usług i przypochlebiać się ich potencjalnym nabywcom za pomocą zgrabnie skomponowanej opowieści o moich szlachetnych intencjach oraz faktycznych lub rzekomych osiągnięciach. Nie nabyłem też nigdy umiejętności wymyślania / pisania takich elaboratów, a dzięki temu łatwiej mogłem powstrzymać się od robienia czegoś, czego i tak robić nie miałem ochoty.
Karierę akademicką – jeśli w ogóle można o czymś takim mówić – mam szczęśliwie za sobą; nie muszę uprawiać autopromocji, skoro nikt jej od mnie nie oczekuje. Co do samochwalstwa, to nie odmienię już tego, co zrobiłem i czego zaniechałem, za późno zatem na skruchę, a tym bardziej na win odkupienie. Nie ma zatem powodu, by dłużej się opierać. Wciąż jednak pozostaje problem braku kompetencji. Dlatego zamiast eleganckiego i systematycznego wywodu, którego zapewne oczekują moi znakomici, uczeni, młodzi przyjaciele, Michael Hviid Jacobsen i Poul Poder, mogę zaoferować jedynie garść rozproszonych, niepowiązanych lub co najwyżej luźno powiązanych refleksji, dotyczących raczej tego, w co – o ile pamiętam – wierzyłem (mojego credo), niż tego, co osiągnąłem lub czego osiągnąć nie zdołałem.
A jednak nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Nie będę przynajmniej po czasie przypisywał jakiejś wewnętrznej logiki tej serii przypadkowych zdarzeń, które złożyły się na pojedyncze ludzkie życie. Unikniemy w ten sposób wszyscy – Michael Hviid Jakobsen, Poul Poder, ja oraz nasi czytelnicy – popełnienia błędu, przed którym wiele lat temu na próżno ostrzegał David Hume, powtarzając, że post hoc nie zawsze, nie wszędzie i niekoniecznie znaczy propter hoc.