fbpx
fot. Grzegorz Celejewski / Agencja Gazeta
z Adamem Mrozowickim rozmawia Olga Gitkiewicz kwiecień 2021

Przyszłość polskiej pracy

W czasie pandemii pracę utracili przede wszystkim ci na „umowach śmieciowych” i samozatrudnieni. Etat chronił przed bezrobociem. Ta sytuacja może sprawić, że będziemy częściej myśleć o sobie jako o pracownikach, którym przysługują określone prawa.

Artykuł z numeru

Świat prosi o ratunek

Czytaj także

Krzysztof Wołodźko

Inna praca jest możliwa. Albo i nie?

„Polscy pracownicy są bardzo zapracowani” – to refren, który wraca co roku w rozmaitych badaniach. Czy w skali Europy rzeczywiście pracujemy długo?

Najdłużej pod względem liczby godzin w tygodniu pracują mieszkańcy Bałkanów i reszty Europy Południowo-Wschodniej. Uogólniając dane Eurostatu, im bardziej na wschód Europy, tym dłuższe godziny pracy. Co więcej, w Polsce i krajach sąsiednich pracujemy nie tylko statystycznie dłużej niż na Zachodzie, ale mamy też mniejszą kontrolę nad czasem naszej pracy – to pracodawca szczegółowo decyduje o naszym rozkładzie dnia i tygodnia nawet, gdy jesteśmy zatrudnieni w niepełnym wymiarze.

Przy czym miejsce i czas pracy zwłaszcza teraz, w pandemii, przestały być oczywiste. Kilkanaście procent osób zaczęło pracować zdalnie. I okazuje się, że w domu pracują niekiedy bardziej intensywnie, dostają polecenia o 22.30, a kiedy długo nie odpisują, przełożony ich szturcha.

Są próby uporządkowania tej sytuacji, wprowadzenia pewnych zasad, my na uniwersytecie też omawiamy ten problem. Sugerowaliśmy np., żeby nie wysyłać mejli w nocy, tylko ustawić wysyłkę na rano. Ale od jednego z kolegów usłyszałem, że praca w nocy jest przywilejem, którego nie możemy sobie pozwolić odebrać. Niektórym osobom praca zdalna, oprócz wielu wyzwań, przyniosła też poczucie, że mogą sobie poukładać na własną rękę dzień pracy. Dla białych kołnierzyków pracujących w biurach, w korporacjach to może być wyzwalające. W tym sensie, że reżim chodzenia do pracy, jak każdy inny, jest ograniczający.

Czy to w takim razie nie jest jakiś argument dla obrońców umów cywilnoprawnych? Powiedzą: widzicie, elastyczność to przyszłość, a etat nie daje tak naprawdę nic dobrego, tylko ogranicza.

Oczywiście, że daje, choćby podstawę do roszczeń. W dobrym tego słowa znaczeniu. W Polsce, gdy słyszymy słowo „roszczenia”, uruchamia nam się często dyskurs neoliberalny: nie, nie, nie jestem roszczeniowy, dobrze sobie radzę w życiu, niczego od nikogo nie chcę. Natomiast umowa o pracę pozwala wejść w dyskusję z pracodawcą i powiedzieć, że pewne ramy naszego stosunku pracy są wyznaczone przez prawo, np. ramy czasu pracy. Może akurat jesteśmy na pracy zdalnej, może to się chwilowo rozregulowało, ale dopóki w regulaminie pracy nie ma zapisów, które pozwalają szefowi na zlecanie nam pracy o 22.30, dopóty obowiązują normalne przepisy ogólne. A w umowach cywilnoprawnych tego nie mamy.

Można się cieszyć, że liczba umów cywilnoprawnych w Polsce, które w niewielkim stopniu chronią pracowników, w ciągu ostatnich kilku lat malała.

Nieznacznie, ale tak. Dużo bardziej zmniejszyła się liczba umów terminowych – w ciągu ostatnich 10 lat odsetek osób pracujących na podstawie tych umów spadł z 28% do 21% ogółu pracujących. Przełomowy był 2016 r., kiedy zmieniono kodeks pracy i umowy na czas określony przestały być atrakcyjne dla pracodawców. Liczba umów cywilnoprawnych maleje stosunkowo powoli, nieznacznie, o, powiedzmy, 50 tys. rocznie. W tej chwili umowy cywilnoprawne ma w Polsce ok. 7–8% ogółu pracujących. Ktoś może powiedzieć, że to niewiele, jednak mocno rzutują na funkcjonowanie rynku pracy.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się