Pustka.
Próbuję się nie denerwować.
(„Szlag by to jasny trafił! Krew mnie zaraz zaleje!”)
Nie choruje mi pies, nie umarł. Rodzice zdrowi, dom się nie spalił. Klawiatura też nie wybuchła. Niestety, nie ma czym się w redakcji usprawiedliwić.
Nad tym, co napisać, myślę od kilku dni. Właściwie od kilku nocy. Chodzę po mieszkaniu jak Dulski wokół stołu. Powtarzam sobie za Julią Hartwig, że łacińskie przysłowie nulla dies sine linea (ani dnia bez linijki) ma głęboki sens, a pisanie wymaga dyscypliny.
Więc:
Miejsce pracy: warsztat. Stary stół, cisza.
Narzędzie pracy: ołówek, koniecznie, ołówek. Ewentualnie cienkopis z czarnym wkładem.
Papier: oczywiście ulubiony, w jasną cienką linię.
Kończy się na tym (bo czasem nagle i niespodziewanie przychodzi mi coś do głowy), że notuję na starych paragonach ze sklepu, biletach, wydartym skrawku. Zaczynam pisać byle czym, co akurat mam pod ręką. Pocieszam się, że przecież i tak przepiszę wszystko do komputera. Po dwóch dniach przenoszę się do kuchni. Po trzech zaczynam pisać w wannie. Podobno w łazience myśli się najlepiej.
Po pięciu dniach mam trzy zdania. (Następnego dnia wylądują w koszu). Czas? Nie mam czasu. Ale biorę do ręki akordeon. Zawijam rękawy koszuli. Ładny głos ma ta harmonia. Spoglądam na zegarek. Gdzie jest ta godzina, nie wiem.
Charles Baudelaire powiedział bardzo mądre zdanie (dziś mam wątpliwości, czy aż tak mądre): „Praca jest lepsza niż rozkosz”. Bo rozkosz „nas zużywa”, nudzi się w końcu. A „praca nas wzmacnia”.
Rzut okiem na półkę z książkami. Bruegel, Vermeer, Bosch, Klimt. Jak dobrze, że kolekcjonuję albumy! Kończy się na tym, że liczę krakelury na Pocałunku Klimta, ale już nie w albumie, tylko na stronie Google Art. Słowem: dryfuję.
Powrót do starych notesów. Nie prowadzę dziennika, ale to jasne: wiele można zobaczyć, jeśli się dobrze patrzy. Działam metodycznie: najpierw kalendarze. Wpisy zastanawiają: „Czekał w… na pociąg” „rajtuzy grube, pocerowane” „Tęsknota i namiętność. Dwa wina, które mnie upiły”. Nie wynotowałam żadnych spotkań, nic.
Nie poddaję się, czas na notesy z notatkami do książek. Jest na przykład przepis na czerninę. I wspomnienie ciotki: „Łyżką go karmiłam, no, pojedz sobie Antoś, lubisz babkę ziemniaczaną, no, pojedz, boczku ci włożyłam. A jak wyzdrowiejesz, kwiatu lipowego ci zaparzę, w tym roku tyle narwałam. Ale nic nie chciał. Raz tylko mówi: czerniny bym zjadł. Po krew poleciałam od razu do czarnej Irki. Czarna, bo na bazarku w mieście kaczki i kury przywiązywała do czarnej parasolki i jak kto chciał kupić, pocierała nożem o metalowe osełki i zabierała się do zarzynania”.
Nic z tego, nie nada się.
Znajduję stare zdjęcie. Lalka. Pamiętam, siedziała na pierzynie w zimnej izbie u babci. Codziennie wkradałam się do tego pokoju i robiłam jej zastrzyki ostro zatemperowanym ołówkiem, żeby nie chorowała.