Nawet jeśli Hamlet w danej inscenizacji będzie zagrany w tej samej obsadzie 500 razy z rzędu, to nie da się powtórzyć momentu spotkania aktorów i aktorek z widzami. Każde przedstawienie będzie inne: widzowie, ich reakcje, sposób oddychania i wszystkie emocje, które wnoszą z sobą na salę, a także to, co dzieje się z twórcami w ich życiu prywatnym w konkretnym dniu, nie wspominając o pogodzie i ciśnieniu, mają na to wpływ. To spotkanie stanowi właściwie o różnicy między teatrem i kinem, które dzięki utrwaleniu zawsze prezentuje to samo, choć lubię powtarzać, że przy oglądaniu filmu tylko 50% dzieje się na ekranie, druga połowa dokonuje się w widzach, którzy na seans zawsze przychodzą z czymś innym i z różnych kontekstów.
Prof. Raszewski podkreślał, że fakt, iż nie ma dwóch identycznych spektakli, stanowi o sile, a nie słabości teatru. Przedstawienie dokonujące się na deskach teatru to zachwycający fenomen, coś na kształt magii, która wydarza się tylko raz, a my w niej uczestniczymy. I nawet gdybyśmy je zarejestrowali, to nie zdołamy utrwalić jej unoszącego się w powietrzu ducha.
Zaczynałem studia w 1976 r. i był to czas absolutnego triumfu polskiego teatru. Mogłem oglądać przedstawienia m.in. Konrada Swinarskiego, Andrzeja Wajdy, Jerzego Jarockiego – to były fenomenalne widowiska oparte na repertuarze romantycznym i postromantycznym. Towarzyszyły im ogromne emocje i duch polskości. Przywilejem była możliwość uczestniczenia w tych wydarzeniach, ze świadomością, że to się nie powtórzy, że to cudowny, niepowtarzalny moment.
Za najdoskonalsze osiągnięcie artystyczne, którego byłem świadkiem w moim życiu, uważam Umarłą klasę Tadeusza Kantora. Oglądałem to przedstawienie czterokrotnie. Najpierw w piwnicach Krzysztoforów, czyli w Krakowie, i czułem wówczas, że doznaję olśnienia. Do rana, gdy miałem powrotny pociąg do Warszawy, dyskutowałem o nim w uniesieniu. Kantor sam brał udział w tym przedstawieniu, wcielając się w rolę demiurgastwórcy. Z jednej strony nie stanowił części obsady, ale z drugiej – był fizycznie obecny na scenie, przechadzał się między aktorami, wykonywał różne gesty i miny, przyspieszał grę lub wpatrywał się im w oczy. Towarzyszyła temu głośna muzyka, walc François puszczany celowo z przesterowanych głośników.
Po raz drugi widziałem ten spektakl w warszawskiej Stodole. Trudno było się na niego dostać, ale byłem już krytykiem teatralnym i udało się. Nie dość tego: przeprowadzałem nawet wywiad z Kantorem, a wcześniej napisałem o nim obszerny tekst dla „Polityki”. On to docenił, powiedział mi, że chyba rzeczywiście rozumiem, o co w tym chodzi. A był niesłychanie wymagający i gwoli uczciwości muszę wyznać, że przy innych okazjach usłyszałem też, że jestem idiotą. Kochałem go jednak mimo wszystko i uważałem, że mam szczęście żyć w momencie, kiedy on stworzył Umarłą klasę.