Joanna Solska, dziennikarka „Polityki”, zaprasza czytelników do krainy późnego PRL. Lata 80. widziane jej oczami nie są jednak krainą pełną budzących rozrzewnienie artefaktów. Nie ma tu rozpływania się nad blokiem waniliowym czy wyjątkową jakością ówczesnych wędlin, choć młodszym Polakom przy różnych okazjach nie żałowano tego rodzaju wspomnień. U Solskiej jest inaczej: to nie sentymentalna wędrówka, ale raczej brutalna wiwisekcja.
Nie ma tu opozycji, nie ma też Jaruzelskiego, Rakowskiego czy Kiszczaka, choć jednym z głównych bohaterów jest system, który ci trzej ostatni symbolizowali. Na pierwszym planie widzimy przede wszystkim życie codzienne lat 80. i jego bezbrzeżną beznadziejność. Solska z pasją solidnie zaprawioną goryczą pisze o kolejnych jej elementach. O patologiach, niemożnościach i wszechobecnym, wszechogarniającym kłamstwie. Nie przypadkiem za prawdziwą narodową specjalność Polaków w ostatniej dekadzie PRL uznaje ona „puszczanie oka”. Oko do władzy puszczali rolnicy, gdy tłumaczyli się z tego, że nie dostarczali mięsa do skupu, w rzeczywistości sprzedając je „na lewo”. Podobnie czynili robotnicy, gdy oszukując fabryczną straż, wynosili z fabryk mienie państwowe, by upłynnić je na bazarze. Opowieść o latach 80. pełna jest anegdot i celnych spostrzeżeń. Mimo to sprawia cokolwiek nierzeczywiste wrażenie, bliższe dystopijnemu realizmowi magicznemu. A tymczasem to wszystko działo się naprawdę.
Solska kieruje swoją opowieść przede wszystkim do młodszych czytelników. Przerażona tym właśnie, że codzienność lat 80. jest tak nieskończenie odległa od naszej, postanowiła za wszelką cenę ją przybliżyć. Z jednej strony stawia sobie za cel przypomnienie grozy tego, co dziś wydaje się co najwyżej absurdalne, a z drugiej – chce zapobiec paradoksalnemu uwzniośleniu tamtych czasów. „Granica ignorancji nie istnieje” – pisze, a na poparcie przedstawia opinie o komunizmie krążące w Internecie. Wynika z nich, że młodzi Polacy, odrzucając drapieżny kapitalizm, idealizują okres przed rokiem 1989. Stąd też cała książka przypomina impetyczny monolog. Barwny, lecz wygłaszany z oczywistym celem dydaktycznym.
Elementy życia codziennego, subiektywnie wybrane przez autorkę, nie tworzą całościowej opowieści. To mozaika, ale skonstruowana przemyślnie i dająca pojęcie o tym, jak wyglądała codzienność Polaków w dekadzie wojskowej dyktatury. Nie ma tu rozważań o demokracji, o wolności, nie ma patosu dominującego nierzadko w takich sytuacjach. Są natomiast konkrety. Pisząc o wchodzeniu w dorosłe życie w połowie lat 80., Solska odsłania rozziew pomiędzy deklaracjami a rzeczywistością. Mieszkań dla młodych nie było, podobnie jak legalnych sposobów, by się z tej rozpaczliwej niemożności wyrwać. Trzeba było nie tylko wykazywać inicjatywę, ale wręcz – kombinować i oszukiwać. Do przekonania trafiają również jej rozważania o godności pracy. Cóż z tego, że system opiewał „ludzi dobrej roboty”? Właściwie nikt nie był zadowolony z tego, co robi: nie tylko fatalnie zarabiano, ale powszechnie brakowało elementarnego poczucia sensu wykonywanej pracy.