Życie Leo Macias, bohaterki Kwiatu mego sekretu, FIlmu Pedra Almodovara z 1995 r., stało się pasmem topionych w alkoholu klęsk. Ukochany mąż odsuwa się od niej, najlepsza przyjaciółka zawodzi, a wymagająca opieki stara, kłótliwa matka nie odnajduje się w Madrycie i zmienia życie najbliższych w piekło. Mało tego, zamiast kolejnego tandetnego i poczytnego romansu, jakich pod pseudonimem Amandy Gris Macias wydała już wiele, wychodzi jej nagle powieść mroczna i pełna przemocy. Wtedy to redaktor gazety, w której Leo chciałaby publikować ambitne teksty o literaturze, zupełnie nieświadomy tego, z kim rozmawia, nieoczekiwanie prosi ją o napisanie recenzji jej własnej książki. Autorka dokona w niej bezlitosnej krytyki swojej twórczości, a poniekąd również i życia, a zatytułuje ją Czy Amanda Gris pisze na maszynie? Jak zobaczymy, pytanie to wcale nie jest bezzasadne.
Zawsze sądziłem, że stukot maszyny do pisania towarzyszył mi od chwili przyjścia na świat. Pamięć jednak kłamała – szaro-granatową enerdowską erikę Mama kupiła dopiero w 1983 r., gdy dostała honorarium za napisany (ręcznie) skrypt dla studentów. Ofertę znalazła w gazecie – trafienie na takie urządzenie w sklepie graniczyło wówczas z cudem, a w handlu sporadycznie pojawiały się tylko maszyny produkowane przez radomski Łucznik, zacinające się i toporne. Cena okazała się za wysoka, ale na szczęście sprzedawca po kilku dniach oddzwonił i zgodził się na obniżkę. Potem zaniesiono erikę do warsztatu na ul. Krzyża (pozbawioną wtedy niepoprawnego ideologicznie przymiotnika „święty”), gdzie wymieniono jej niemieckie umlauty, ß oraz parę innych mniej potrzebnych znaków na grafemy polskie (ł, ó, ź…) i chorwackie (š, ž, đ…).
Maszyna zafascynowała mnie od pierwszej chwili. Lubiłem patrzeć na Mamę pochyloną nad nią przy biurku, czekałem, kiedy dźwięk dzwoneczka oznajmi zbliżający się koniec wersu, a za chwilę odbędzie się rytuał wkręcania pod wałek świeżych kartek i kopiującej kalki. Niemal magiczny wydawał się moment zmieniania taśmy. Miałem jednak stanowczy i słuszny zakaz dotykania klawiatury – od takiego skarbu dzieci musiały się trzymać z daleka. Mogłem jedynie liczyć na przepisanie swoich pierwszych „powieści”, kilkunastostronicowych sequeli Muminków, na których stronach tytułowych widnieje wymowna adnotacja: „Ortografię i interpunkcję poprawiała mama Autora”. Pisanie na maszynie oraz picie kawy, na co pozwalała mi tylko babka, na długie lata stały się dla mnie symbolem dorosłości i niezależności. Właśnie one, a nie prawo jazdy (którego zresztą nigdy nie zrobiłem), palenie czy alkohol – przez te rites de passage przeszedłem dopiero na studiach.
By przekonać Mamę do zmiany zdania, próbowałem się nawet uczyć pisać dziesięcioma palcami i bezwzrokowo, korzystając z planszy dołączonej do podręcznika Bańskiego i Jegiera – na próżno. Znalazłem niedawno ten podręcznik w internecie, kosztował niecałe trzy złote i wzbudził nostalgiczną czułość zwrotami takimi jak „uderzenia netto”, „mechanizacja czynności biurowych” czy „niepożądane skutki wynikające z długotrwałego siedzenia”. W tekstach do ćwiczeń, zaświadczających np., że obywatel Tadeusz Kamiński jest zatrudniony w Hucie im. Lenina na stanowisku montera-elektryka, lub głoszących, że „Święto Lipcowe stało się tradycyjnym dniem bilansowania osiągniętego dorobku”, wróciła nagle nowomowa mojego peerelowskiego dzieciństwa.