Na koniec ostatniego koncertu jedynego tournée Sex Pistols Johnny Rotten zwrócił się do publiczności: „Nie macie czasem wrażenia, że ktoś was oszukał?”. Po czterech dniach od występu zespół się rozpadł, a mit „wielkiego rockandrollowego przekrętu” rozpoczynał własne życie. The Great Rock’n’Roll Swindle to tytuł filmu, który opowiadał o tym, jak menadżer Malcolm McLaren wymyślił Sex Pistols i manipulował zespołem w jednym celu: „przekształcenia chaosu w gotówkę”.
Ta nie do końca prawdziwa historia (to nie McLaren wymyślił Sex Pistols, a muzycy nie byli marionetkami w jego rękach) przypomniała mi się, gdy wypatrzyłem niedawno na półce stary egzemplarz książki Czyż nie dobija się koni? Horace’a McCoya. „Wypatrzyłem” to jest dobre słowo: książka jest tak cienka i skromnie wydana, że ginie wśród innych, grubszych, z bardziej krzykliwymi grzbietami. Swoją drogą Pierre Bayard mógłby dodać do swojego znanego dzieła rozdział: „Jak rozmawiać o książkach, które gdzieś leżą, tylko zapomniałem gdzie i nie mam pojęcia, że je mam”.
Czyż nie dobija się koni?, książka wydana po raz pierwszy w 1935 r., to historia dwojga młodych Amerykanów, którzy marzą o karierze w Hollywood. Robert chce być „najwybitniejszym reżyserem na świecie… wybitniejszym niż Siergiej Eisenstein”, Gloria waha się między karierą aktorską a samobójstwem, które zresztą nieskutecznie próbowała popełnić już wcześniej. Chwilowo starają się dostać do filmu jako statyści. Bez powodzenia. Decydują się zatem na udział w maratonie tańca, czyli imprezie, której koncept rozwinął się w Ameryce w latach 20. i przetrwał do czasów wielkiego kryzysu, czyli jednego z tych momentów w dziejach ludzkości, kiedy wychodzi na jaw, jak wiele człowiek potrafi znieść, aby utrzymać się przy życiu.
Maraton trwa kilka tygodni, podstawowa zasada wymaga, by być w ruchu, można tańczyć nawet bardzo powoli, byleby nie stanąć. Raz na dwie godziny – 10 min przerwy, wolno spać, umyć się, jeść, zmienić buty, jak ktoś ma na zmianę. Zwykle najlepsi mają, bo zgłaszają się sponsorzy wspierający wyróżniające się pary. Organizator zapewnia opiekę lekarską, jedzenie siedem razy na dobę. „Niektórzy nawet przybrali na wadze od chwili rozpoczęcia konkursu” – chwali się mistrz ceremonii w 216. godzinie maratonu. Oprócz tego wymyśla atrakcje dla publiczności, która z początku nie bardzo dopisuje. Frekwencja rośnie, gdy do nudnej, powiedzmy sobie szczerze, imprezy dodany zostaje wieczorny wyścig. Przez 15 min uczestnicy biegają wokół parkietu, a ostatnia para odpada z maratonu. Nikt z zawodników nie wyraża sprzeciwu. Im też zależy na frekwencji, a nuż trafi się jakiś producent z Hollywood i wypatrzy…