Język Rozmów zwierząt jest enigmatyczny i wieloznaczny, ironiczny i do bólu poważny, oszczędny i bardzo wyrazisty zarazem. Tematem staje się wszystko: od macierzyństwa, przez równouprawnienie, po eutanazję. Są codzienne potrzeby, niezwyczajne marzenia i irracjonalne lęki, jest śmierć i beztroska zabawa, są konflikty międzypokoleniowe, męsko-damskie uszczypliwości, narzekanie, plotki i egzystencjalne rozważania o życiu
Witku, czy jest jakaś różnica między ludźmi i zwierzętami?
Nie. Zwierzęta różnią się od ludzi tylko wyglądem. Poza tym mają wszystko: uczucia i wszystko. Język i swoje sprawy. I czują tak samo jak ludzie.
Na takie „rozmowy ludzi” trzeba być przygotowanym, gdy czyta się (i ogląda) książkę Patriciji Bliuj-Stodulskiej wspólnie z dziewięcioletnim dzieckiem, dla którego frapujące (przynajmniej niektórych) dorosłych filozoficzne pytania o to, czy zwierzęta mają duszę, rozum i emocje, czy boją i smucą, cierpią na depresję, przeżywają żałobę lub macierzyństwo są dość oczywiste i przez to raczej mało interesujące poznawczo. Zarówno klasyka literatury dla dzieci, jak i popkulturowe filmy czy bajki pełne są przecież mówiących zwierząt, które przeżywają przygody, troski i radości, a człowiek w tym świecie jest zwykle jeszcze jednym „zwierzęciem” – czasem śmiesznym, częściej groźnym, nierzadko dziwnym i niezrozumiałym. Wychowujemy dzieci w przeświadczeniu, że pies, kot, chomik czy papużka czuje i choć nie mówi „ludzkim głosem”, komunikuje radość, smutek, strach, złość, nudę, zmęczenie. Kiedy więc przychodzi ten moment, gdy człowiek żegna się z taką wizją świata i przestaje rozumieć te, wydawać by się mogło oczywiste, relacje miedzy rożnymi istnieniami, żeby potem na nowo układać sobie obraz rzeczywistości?
Nie rozumiem, o co ci chodzi. Tak, zwierzęta mają wszystko. Duszę też i prawa też. Wielkie mi halo…
No fakt, trochę mi głupio, że w ogóle pytam. To bez sensu, tak jak i to, że najpierw uczymy dzieci, że zwierzęta są „tak samo” jak my istotami żywymi, jednocześnie na wszelki wypadek kwestionując owo „tak samo” twierdzeniem, że jednak nie są „takie same” jak my, by ostatecznie oddać się niekończącej filozoficznej grze w różnice i podobieństwa. Doprawdy logika dziecięcego rozumu jest przy tej ekwilibrystyce myślowej dorosłych szczytem konsekwencji. Mój dziewięciolatek nie podziela fascynacji dla uprawianej przez jego mamę czczej dyskusji o tym „co ludzkie w zwierzęciu” i „zwierzęce w człowieku”, tym bardziej, że doskonale – jak się okazało – wyczuwa pod stopami grząski grunt etycznej spekulacji, która ją funduje. Bo „nawet jeśli zwierzęta nie są jak my, to czują jak my, prawda? Więc dlaczego możemy je ot tak, po prostu zjadać?! Przecież umieranie musi boleć, a przede wszystkim jest straszne”. Nie mam przekonujących argumentów, by uzasadnić ten stan rzeczy, choć poczciwa pedagogika ze swoim dydaktycznym „nie wolno” próbuje mi (jako rodzicowi) pomóc ocalić twarz w oczach własnego dziecka, zamaskować zgrzyty i niekonsekwencje w podejściu do zwierząt, którymi się jednocześnie opiekujemy i je zjadamy.