Możliwe, myślę, że najwięcej o życiu powiedziała mi choroba i idąca za nią śmierć. Możliwe, że w momentach spadku siły, energii, nastroju, entuzjazmu, spadku, który chciałby zatrzymać mnie w czterech ścianach, a już najlepiej w wygodnym łóżku, wstać nakazuje mi pamięć o chorobach. Przed oczami staje mi wtedy cały wachlarz dziecięcych i młodzieńczych niedomagań – świnki, ospy wietrznej, płonicy, odry, liszaja. Jest jeszcze i inna choroba, nie moja, ale taka, przy której asystowałam, i to ona najmocniej prowokuje mnie do życia, a w tym do ruchu. Wystawiania się na to, co zewnętrzne, pobudzania swojego ciała do wysiłku, a także do podejmowania pewnego ryzyka. To wszystko trzyma mnie blisko życia, jest zaświadczaniem o nim. Jesteś, bo czujesz.
Tego lata przyglądałam się uważnie swojemu ciału, wspominałam rygorystyczne treningi, które poprzedzały zeszłoroczną przygodę przebiegnięcia wzdłuż Wisły od źródła do ujścia.
Dwa lata przygotowywań pod to konkretne doświadczenie, dwa lata pracy z ciałem pod okiem trenera i fizjoterapeuty pozwoliły mi – muszę to przyznać – spojrzeć na swoją fizyczność jak na wspaniały, perfekcyjny mechanizm. Mechanizm, który da się wytłumaczyć za pomocą matematyki, fizyki, biochemii, ale, przecież, jest tam też sporo poezji.
Przypatruję się ciału i podczytuję do tego Catherine Malabou. Jej refleksje na temat tego, co (i jak) plastyczne w nas, czy wymazywanej przyjemności przynoszą mi nowe patrzenie na somę, a także coś we mnie porządkują. Filozofka przywołuje w jednym z tekstów twierdzenie XXXIX księgi IV Etyki Barucha Spinozy: „To, co sprawia, że zostaje zachowany stosunek ruchu i spoczynku, w jakim pozostają wobec siebie części ciała ludzkiego, jest dobre; przeciwnie zaś, złe jest to, co sprawia, że części ciała ludzkiego przybierają inny stosunek wzajemny ruchu i spoczynku”. Malabou odczytuje to jako wskazanie na różnicę między życiem a śmiercią. Życie definiuje jako harmonijne współdziałanie ruchów ciała, śmierć jest tego przeciwieństwem – części ciała są bezwiedne, niewspółpracujące, sztywne. Wspominam o tym dlatego, że jest to odpowiedź na tak często zadawane mi pytanie: dlaczego biegasz? Podążając za rozpoznaniem autorki Ontologii przypadłości, mogę odpowiedzieć: biegam przeciwko śmierci, biegam, żeby utwierdzić się w życiu.
Ma to korzenie w mojej biografii, w towarzyszeniu chorobie jednej z najbliższych mi osób, towarzyszeniu rozpisanym na dwa lata, towarzyszeniu w słabnięciu, znikaniu, starzeniu się ciała. Choroba ta sprawiła, że przestałam ufać temu, co fizyczne. Ciało mojej bliskiej było czymś, co zwiastowało śmierć, będąc jednocześnie życiem.
W tamtym czasie, a były to lata rozpisane na kolejne stadia choroby, moje bieganie, a dodam, że biegam, odkąd pamiętam, zmieniło formę. Wybiegałam w beskidzką wieś, mając w sobie sporo napięcia, niosąc ze sobą nieokreślony żal, może nawet, tak, złość. Biegałam w ten młodzieńczy sposób, całą sobą, po to, żeby się zmęczyć, żeby zabolało, żeby poczuć, że mam ciało, że żyję. A kiedy przyszła śmierć i zabrała, co swoje, to wówczas zaczęłam biegać inaczej, ostrożniej, czulej, z innym bagażem, a była to (i jest dalej) żałoba.