Kocham Warszawę. Tu się urodziłam, tu spędziłam całe życie. Znam niemal każdą uliczkę – wiem, gdzie pójść, na której ławeczce przysiąść, w jakim sklepie kupić najlepsze oliwki, w której księgarni są wyselekcjonowane pod mój gust książki. Moja Warszawa to ta z okresu największych przemian. Trochę pamiętam PRL i czasy kawy zalewajki, zwanej szumnie „kawą po turecku”, choć lepiej zapisało mi się w pamięci pierwsze café melange pite w kawiarni Nowy Świat, która była u zbiegu ul. Nowego Światu i Świętokrzyskiej. Spędziłam tam wiele miłych chwil, to tam spróbowałam strudla po wiedeńsku, chodziłam na randki i przesiadywałam podczas przerw w zajęciach na Uniwersytecie Warszawskim.
Zdarza się, że porządkując książki na półkach, otworzę na chybił trafił jakiś tom kupiony „w tamtych czasach”, z którego wypadnie paragon z tej kawiarni. Z paragonów i serwetek robiłam zakładki do książek, pamiętników i sekretnych zeszytów z wierszami. Są więc gdzieś tam, jak małe kotwice trzymające na miejscu wzburzone wspomnienia.
Kiedy urodziła się moja pierwsza córka, w ramach regeneracji i odpoczynku wyprawiałam się samotnie do centrum – najpierw zapiekanka, a potem obowiązkowo Traffic. Ulubiona księgarnia w Domu Braci Jabłkowskich. Kilka pięter wypełnionych książkami, magazynami, albumami muzycznymi i filmami. Fotele, kawa, cisza i spokój. Kochałam to miejsce, spędziłam w nim wiele godzin. Zawsze wracałam stamtąd objuczona książkami, zagranicznymi magazynami i płytami CD, których można było wcześniej posłuchać, wystarczyło zeskanować kod kreskowy. To tam odkrywałam niszową muzykę. Na ostatnim piętrze odbywały się koncerty. I tam też miała miejsce premiera mojej pierwszej książki kucharskiej.
Moja Warszawa to ta, w której ulubione punkty w miarę upływu lat zaczęły znikać jeden po drugim.
Miejsca, które przestawały być rentowne, opłacalne, były wypierane przez inne albo szły w zapomnienie. Czasem czułam, jakby postęp i rozwój miasta deptały mi po piętach, bo nie potrafiłam iść wystarczająco szybko. Bloki, które wyrastały na niewielkich skwerach, zabierając zieloną przestrzeń, hulajnogi pędzące po chodnikach, dziki parking na chodniku pod naszą klatką.
Ukojenie znajdowałam na kilkudziesięcioletniej działce ROD. 300 m2 na terenach zalewowych, których nikt nie miał prawa ruszyć, a przynajmniej nikt nie był sobie w stanie tego wyobrazić. Bo to tereny nienadające się pod zabudowę, bo miastu potrzebne są korytarze powietrzne, bo ocieplenie klimatu, bo pandemia, bo… Aż tu nagle zmiana planu zagospodarowania miejscowego i okazuje się, że nawet tereny zalewowe i działki „nie do ruszenia” można chcieć zabudować, zabetonować, odebrać.