Znajoma doktor z uczelni na południu Polski pisze w prywatnej wiadomości ze słabo skrywaną goryczą: „Niby studenci są tacy medialni, niby fejsik, insta i tik-toki – a tu nagle wielkie opory przed kamerką i jej używaniem”. Inni dzielą się anegdotami, to sprzyjający ich powstawaniu czas: „Profesor Iksigrek tłumaczył doktorantowi, że maile od niego ma w komputerze na uczelni”. Koronawirus nagle i niespodziewanie zmusił społeczność akademicką do przejścia w tryby zdalnych zajęć. Powiedzmy sobie uczciwie: nie byliśmy na to przygotowani. Używając frazy niedawno zmarłego Jerzego Pilcha, to było rozpoznanie bojem w sensie ścisłym.
Szybko stało się jasne, że będzie to wyzwanie tyleż trudne, co niezwykle ciekawe. Postanowiliśmy działać. Spontaniczne rozmowy i notatki przerodziły się w kwestionariusz ankiety, który wypełniło ponad 1300 studentów z całej Polski – uczelni o różnych profilach, publicznych i prywatnych. Interesował nas „ukryty program studiowania online”, czyli – jak pisał socjolog edukacji Roland Meighan – wszystko to, co zostaje przyswojone obok oficjalnego programu. Interesowały nas okoliczności zdalnego uczestnictwa w zajęciach, ale też sposób wchodzenia w nowo formowane role wykładowcy i studenta.
Szanowny Panie Procesorze
„Za każdym prawie razem zaczynając kurs czułem, że nie podołam, że niczym ich nie rozruszam, niczym w ich kształcony na telewizji umysł nie przeniknę” – wyrażone przez Czesława Miłosza w Ziemi Ulro obawy towarzyszyły zapewne sporej części wykładowców na początku przygody z wirtualnym prowadzeniem zajęć. Jak stworzyć autentyczną przestrzeń komunikacji ze studentami, kiedy nawet zwykła łączność z nimi stwarza często nie lada problem? Jak obronić swój autorytet profesora, gdy nie potrafi się biegle obsługiwać tak „banalnych” narzędzi jak Zoom czy Microsoft Teams? Powiedzieć, że legendarne problemy niektórych wykładowców z uruchomieniem rzutnika w uczelnianych salach były błahostkami przy tych nowych wyzwaniach, to nic nie powiedzieć.
Podczas kończącego się właśnie „semestru z laptopa” wielu studentów miało poczucie, że ich wykładowcy są – czasem rozczulająco skrępowanymi, czasem zupełnie pogubionymi – gośćmi w ich świecie cyfrowych tubylców. Starsi, obdarzeni opartym na wiedzy szacunkiem i autorytetem – ale niepewnie poruszający się w rzeczywistości, która dla młodych jest środowiskiem naturalnym.
Jeden z profesorów prawa: „Czuję się bezradny, kiedy zadaję pytanie, wywołuję do odpowiedzi i w tym momencie student pisze na czacie, że właśnie traci zasięg…”.
Student psychologii: „Pani profesor nie wie, że my też możemy ją wyciszyć podczas zajęć – znajomi już tak kilka razy zrobili”.
Z przeprowadzonych wśród studentów ankiet wyłaniają się dwie grupy wykładowców. Pierwsza, zdecydowanie mniej liczna, to osoby, które wybrały ścieżkę minimum. Wykłady przesyłali w postaci plików pdf czy fragmentów własnych książek, kontakt ze studentami ograniczali czasem tylko do przypomnienia swojego adresu mailowego. Druga grupa w ekspresowym tempie zdecydowała się na inicjację do świata cyfrowego transferu wiedzy. Dla niektórych znaczyło to opanowanie nowych narzędzi komunikacji, dla innych – intensywne eksperymentowanie z wykorzystaniem nadarzającej się sposobności do uatrakcyjnienia i wzmocnienia naukowego przekazu (np. poprzez częstsze używanie materiałów audiowizualnych).