To był bodajże rok 2004. W zimny i ciemny grudniowy wieczór, gdy się już dość wymarzłem w Amsterdamie, postanowiłem wsiąść do pociągu i powłóczyć się po Haarlemie. Tam przez przypadek trafiłem do maleńkiego zakątka Czerwonych Latarni. Widok był zupełnie nierealny – roznegliżowane dziewczęta wybiegły ze swoich podświetlonych witryn i w śnieżnej zadymce odbierały prezenty od św. Mikołaja, któremu ochoczo pomagał Czarny Piotruś, Zwarte Piet.
Pod koniec XVI w. przez Niderlandy przetoczyły się fale ikonoklastycznych furii, palono obrazy, rąbano figury świętych, witraże pryskały pod uderzeniami młotów i kamieni. W wielu regionach Republiki Zjednoczonych Prowincji katolicyzm został potem oficjalnie zakazany, ale stare przyzwyczajenia często okazywały się silniejsze niż nowa wiara. Jeszcze przez cały wiek XVII rodziny holenderskich protestantów pielgrzymowały do ruin kaplicy Matki Boskiej w Potrzebie w Heiloo pod Alkmaarem, gdzie tryskało słynące z uzdrawiającej wody źródełko. Podobnie było zresztą w innych krajach. W Niemczech pokazywano nawet stodołę, gdzie miał miejsce „protestancki cud”: wrzucone w niej do ognia pisma Lutra nie spłonęły! Jedna z dawnych katolickich tradycji okazała się w Holandii wyjątkowo silna i nie dały jej rady ani dekrety władz miejskich, ani gromy rzucane przez kalwińskich kaznodziejów. Był to dzień św. Mikołaja, po niderlandzku zwanego Sinterklaas lub po prostu Sint, świętym – wiadomo wszak, że liczy się tylko jeden.
Święto to obchodzone jest dziś huczniej niż Boże Narodzenie, a towarzyszy mu szereg zwyczajów, których znaczeń i początków nie zawsze jesteśmy pewni. W pierwszą sobotę po dniu św. Marcina obecny Sint przybywa do Holandii na parowcu, który rzekomo przypłynął aż z Hiszpanii. Może to znak dawnych kontaktów handlowych? Na statkach z Hiszpanii przywożono przecież do Niderlandów towary luksusowe, owoce i korzenne przyprawy – nieodzowny składnik grudniowych smakołyków. A może skojarzono fakt, że grób św. Mikołaja znajdował się we włoskim Bari, w Królestwie Neapolu, którym od XV w. władała dynastia aragońska, w tym Izabela, matka „naszej” Bony?
Gdy święty jest już w Holandii, jego orszak zaczyna pojawiać się nieomal wszędzie, nawiedza miasta i wsie, spotyka się z rodziną królewską, premierem, zagląda do szkół, szpitali, sklepów i dzielnic zakazanych uciech. Mikołaj jest przy tym biskupem „prawdziwym”, dzierżącym pastorał, w szatach liturgicznych, ze stułą, z mitrą na głowie, wypisz, wymaluj taki, jakiego pamiętam z dzieciństwa, zanim jeszcze nastała epoka krasnoludkowych Santa Clausów w kusych czerwonych kubraczkach, opiętych porteczkach i czapkach z puszystymi pomponami. Co ciekawe, owe amerykańskie postaci wywodzą się pośrednio z tradycji… holenderskiej, którą zaszczepili w Nowym Świecie pierwsi koloniści z Kraju Nizin, jeszcze w czasach gdy Nowy Jork zwał się Nowym Amsterdamem. Nazwa Santa Klaus to zresztą nic innego jak zangielszczona wersja niderlandzkiego Sinterklaasa, choć sam bohater przeszedł w Ameryce sporą ewolucję.