Najnowsza praca Andrzeja Romanowskiego, będąca zbiorem jego publicystyki z ostatnich dwóch dekad, jest lekturą trudną – nie jest to wina autora, który świetnie operuje piórem i czyta się go doskonale, lecz tematyki, jaką podejmował i podejmuje w swych tekstach. Albowiem z takim nagromadzeniem absurdu i politycznej niegodziwości, o których pisze Romanowski trudno sobie poradzić. A pisze m.in. o praktyce lustracji i innych działaniach IPN, relacjach państwo–Kościół, maniakalnym stawianiu pomników Janowi Pawłowi II, promowaniu kultu żołnierzy wyklętych, zakłamywaniu różnych epizodów polskiej historii, pogardzie dla architektów Okrągłego Stołu, prawnym nihilizmie, braku miłosierdzia polskich katolików.
Nie są to sprawy nieznane, często trafiały na czołówki gazet, ale podawane codziennie w mniejszych dawkach, mogły być jakoś przyswajalne. W ten sposób zdążyliśmy się przyzwyczaić do tego, że słowo nie znaczy tego, co znaczyć powinno. Prawda, historia, niezłomność, katolicyzm – wszystkie one zatraciły swoje znaczenie, a my, już otępieni i znieczuleni kolejnymi absurdami, nie zwracaliśmy na to uwagi. Książka Romanowskiego wybudza nas z tego otępienia. To potrawa świetna, jednak ciężkostrawna.
Ostrze polemicznej szabli autora skierowane jest przeciwko obozowi IV RP czy, jak się teraz mówi, „dobrej zmiany”. To oczywiste, ale ponieważ zwolennicy „dobrej zmiany” zbyt często dogmatycznie trzymają się swojej narracji o Polsce, wątpliwe więc, by sięgnęli po książkę Romanowskiego i przejęli się jego argumentami.
Praca jest niewygodna także dla przeciwników populistycznej prawicy. Pierwszy odruch jest, co prawda, banalny – ucieszy się taki zwolennik sił III RP, że Romanowski przywalił „dobrej zmianie”, następująca później refleksja jest już mniej radosna – bo gdy wczytać się uważniej w artykuły, widać, że ta druga, „nasza”, strona brała czynny udział w budowie takiej Polski, jaką mamy dzisiaj.
Wszystko zaczęło się od ustawy lustracyjnej i utworzenia IPN-u – w obu przypadkach zaangażowała się w to Unia Wolności, partia polskiej niepodległości i reprezentant inteligencji. Ludzie tacy jak Jan Lityński czy Bogdan Borusewicz parli do lustracji bez opamiętania. Prawnik Andrzej Rzepliński, tak hołubiony przez liberalne media w ostatnich latach, brał udział w pisaniu ustawy lustracyjnej godzącej, wedle Romanowskiego, w prawa człowieka (na marginesie dodajmy, że Romanowski nie neguje słusznej potrzeby badania esbeckich dokumentów jako źródeł historycznych, chodzi mu o polityczny użytek, jaki się z nich robi).
Inni, jak prezydent Bronisław Komorowski, ustanawiali święto żołnierzy wyklętych. To liberalni i lewicowi politycy zapewne dla świętego spokoju albo z przekonania, że tak wypada, nie potrafili sprzeciwić się Kościołowi, gdy było trzeba. Tak wyglądała sprawa choćby z nauczaniem religii w szkołach czy – w skali mikro – pomnikiem Jana Pawła II na Wawelu. Wszystko, na co stać było urzędników miejskich, to odwlekanie decyzji w sprawie budowy pomnika… aż pomnik postawiono z ominięciem prawa. Przykłady można mnożyć, ale ich sens jest jeden – karpie ochoczo pomagały w szykowaniu wigilii.