W samym epicentrum tego wszystkiego był niewielki basen. Dookoła stały leżaki. Na oparciach powieszono białe ręczniki. Ich biel połyskiwała w wypłowiałym pejzażu. Bo basen był przy hotelu Czarna Perła, a hotel w samym środku przestrzeni zgwałconej. Z jednej strony ogromny parking, z drugiej – zbiornik przeciwpożarowy, bike park dla początkujących, wypożyczalnia nart i rowerów górskich, automaty do kupowania chińskiego czegoś, restauracja, gofrownia, maszynownie wyciągów. Jezu, budowa tam nawet jakaś trwała, zaraz przy tym basenie i ludziach na leżakach kręcili się robotnicy, pozgrzytywała koparka, wiatr rozwiewał pryzmy nagrzanego piachu.
Starałem się nie zwracać na to wszystko uwagi. Niewolniczo wręcz przykułem wzrok do tych ręczników. Chciałem się w ten sposób jakoś zbliżyć do koncepcji wypoczynku w tym miejscu i w tych warunkach. To nie mogło być tanie – miejsce w tym aparthotelu. Ktoś wydał niemałe pieniądze, żeby spędzić tak urlop. Próbowałem to pojąć. Ale i tak najgorsza w tym wszystkim była sama góra. Jej powierzchnię zryto do żywej ziemi trasami narciarskimi i ścieżkami do rowerowych zjazdów. Sama wypukłość z niej została, bo wszystko inne było sztuczne albo zniszczone. Cały krajobraz został tu efektywnie skapitalizowany, na każdym jego elemencie ktoś zarabia. „Inwestycja z widokiem na zysk” – kusił deweloper na billboardzie reklamującym budowę kolejnego apartamentowca w tym miejscu.
Lubię myśleć o trasie, którą mam przejechać, jak o tekście. Da się ją w podobny sposób zakomponować. Zanim wsiądę na rower, długo przypatruję się zdjęciom satelitarnym, na cieniowanym, numerycznym modelu terenu w geoportalu sprawdzam ślady dawnego osadnictwa – czasami widać tam nawet pozostałości chałup albo grodzisk sprzed kilkuset lat. Wystarczy dobrze patrzeć. Potem przychodzi czas weryfikacji. Gotowy tekst trzeba na głos przeczytać, żeby wychwycić w nim wszystkie kanty i chropowatości. Z trasą jest podobnie – trzeba ją przejechać, najlepiej kilka razy, by sprawdzić, czy opowiada przestrzeni tak, jak chciałoby się ją poczuć.
I trasa, i tekst potrafią oczywiście wymknąć się z planu, pobiec w swoją stronę. Wtedy jest najlepiej.
Dlatego właśnie pojechałem do Siennej. Gdy tylko zobaczyłem na mapie nazwę „Czarna Góra Resort”, wiedziałem, że tam będzie źle. Pomyślałem, że to dobry początek wyprawy na koniec asfaltu. Bo tak naprawdę moim celem były Bielice, 18 km na wschód stamtąd. Popatrzyłem więc na te wszystkie „widoki na zysk” i puściłem się szosą w dół. Przeleciałem przez Stronie Śląskie i po chwili byłem na pustej drodze wciskającej się w dolinę Białej Lądeckiej. Minąłem Goszów, Stary Gierałtów. Szosa biegła cały czas łagodnie pod górę, i to też był zaplanowany element opowieści. Wiedziałem bowiem, że gdy dotrę do jej końca, zacznę jej zupełnie nowy akapit. Pojadę tą samą drogą, tyle że w dół – a to znaczyło, że zupełnie inną. Pejzaż na podjeździe włazi przecież w człowieka inaczej niż na zjeździe. Kreska na mapie jest taka sama, tylko wektor ruchu zmienia przypięte do niej przymiotniki.