To się dzieje zwykle w połowie listopada. Wraz z nastaniem poważniejszych jesiennych chłodów coraz trudniej zmusić mi się do porannych przejażdżek. Tak samo było i w tym roku. Którejś niedzieli pojechałem na południe wzdłuż Wisły. Chciałem dojechać do Otwocka, a może nawet do Pilawy. Wyruszyłem przed świtem. Było zimno i bardzo malowniczo. Co chwilę zatrzymywałem się, by robić zdjęcia. W Górze Kalwarii jest kawiarnia dla rowerzystów, prawdopodobnie jedyne czynne miejsce w całym mieście w niedzielę rano. Wszedłem do środka i gdy otworzyłem usta, by zamówić kawę, zamiast słów wydobył się z nich jakiś niezrozumiały jęk. Twarz miałem stężałą od zimna i wymagało naprawdę dłuższej chwili, zanim jej mięśnie zaczęły znowu prawidłowo działać. W takich momentach wiem, że przyszedł koniec rowerowego sezonu. Przynajmniej, jeśli chodzi o dłuższe trasy.
Pod koniec listopada zwykle przestaję więc jeździć, a biegać nie mogę – mój kręgosłup by tego nie wytrzymał. Zaczynam więc chodzić. I pierwsze dni tej zmiany to jest zawsze poznawczy szok. Bo chodzę oczywiście tymi samymi ścieżkami, którymi jeżdżę. Znam je, ale chodząc, poznaję na nowo. Z perspektywy piechura są zupełnie inne. I myślę, że chodzi tu przede wszystkim o kontakt z podłożem.
„Dla przedstawicieli plemienia Tlicho z północno-zachodniej Kanady chodzenie i wiedza to praktycznie nierozdzielne czynności – pisze Robert Macfarlane w swoich Szlakach – ich określeń na »wiedzę« i »odcisk stopy« można używać wymiennie”. Macfarlane tłumaczy też, że stawianie kroków jest sposobem postrzegania krajobrazu; a dotyk – formą widzenia.
No właśnie – dotyk. Zwykle łączymy go z dłońmi. W czasie pandemii staramy się ich używać jak najmniej – nie dotykamy siebie nawzajem i różnych przedmiotów. A jeśli już to zrobimy, to natychmiast dezynfekujemy ręce. „Nie dotykaj” – mówię do mojego syna, gdy chcę go powstrzymać przed wkładaniem rąk tam, gdzie nie powinien. Dotknij mnie znaczy zwykle użyj dłoni – przynajmniej na początku. To jednak złudzenie. Dotykamy przecież świata całym ciałem, choć jest to dotyk zapośredniczony warstwami ubrań i obuwia, jakie na siebie wkładamy. „Tereny, po których chodziłem boso, rzeczywiście zapamiętywałem inaczej, choć niekoniecznie lepiej, od tych, które przemierzałem obuty. Pamiętam je głównie jako faktury, doznania, opór, płaszczyzny i zbocza: namacalne szczegóły krajobrazu, które często uchodzą naszej uwagi – to jeszcze Macfarlane. – Idąc boso, człowiek wyczuwa kierunek zaczesania krajobrazu”. Zainspirowani tą myślą, poprosiliśmy kiedyś uczestników festiwalu MiedziankaFest, by przeszli się po okolicznych górach boso. Wrócili z oczami okrągłymi jak spodki. Fiński architekt Juhani Pallasmaa wspomina zaś w swoich Oczach skóry doświadczenie stąpania po marmurowym progu w domu pewnego amerykańskiego architekta. Było tak silne, że z trudem oparł się pokusie, by paść na podłogę i ten próg polizać.