Zaczęło się od tego, że wsiedliśmy do taksówki, a radio akurat grało Nothing Else Matters Metalliki w tej cudownej wersji z San Francisco Symphony Orchestra. Powiedziałem do Julki:„Ojezu, jak dawno nie słuchałem tej płyty”, ona przytaknęła, potem wymieniliśmy się emerycką uwagą, że kiedyś to ci muzycy, których słuchaliśmy, jednak byli jacyś. Bo teraz to z reguły są żadni, mimo że wszyscy mają bardzo starannie wypracowany look drwali. Tamci czasem, i owszem, wyglądali jak chomiki albo zombiaki, a tylko niektórzy jak Eddie Vedder, ale przynajmniej było w ich istnieniu jakieś do bólu prawdziwe uderzenie, dla którego chciało się ich słuchać.
Może po prostu byliśmy wtedy młodsi, bardziej naiwni, mniej cyniczni. Może.
Dzień później o godz. 5.11, wkładając z uporem głowę w rękaw swetra, poczułem nieodpartą potrzebę posłuchania tamtej płyty w całości. I tutaj objawiło się to oblicze „naszych czasów”, które bezgranicznie ubóstwiam. Bo jeszcze tak do końca nie miałem tego swetra na sobie, a już chwilowo wolną ręką kupowałem przez telefon płytę. Wkładając buty, miałem już ją całą w kieszeni.
Choć teraz sobie myślę, że może była jakaś wartość w tamtym czekaniu.
Na Centralnym kupiłem sobie dużą kawę, wsiadłem do pociągu, założyłem słuchawki, dwa razy dotknąłem ekranu i ruszyliśmy.
Gdyż podróż, w którą się wybierałem, nie była tym razem zwykła.
Na początku nic nie było widać, ot, mazowiecka ciemność poranka pomieszana ze smogiem i mgłą. W słuchawkach najpierw rozległy się oklaski, zrazu nieśmiałe, potem coraz śmielsze, bardziej żywiołowe. A potem pierwsze takty The Ecstasy of Gold. A potem znowu oklaski i początek The Call of Ktulu, który się tak rozwija i rozwija, a publika tam już właściwie orgazmu dostaje od samej gry wstępnej, bo to przecież dopiero sam początek jest. Prawie się poryczałem.
Jechałem, słuchałem i wszystko do mnie wracało.
Gdy wysiadałem w Poznaniu, był już rok 1999, świat beztrosko maszerował sobie ku świetlanej przyszłości, prezydentem Polski był Aleksander Kwaśniewski, prezydentem Stanów Zjednoczonych Bill Clinton, wieże World Trade Center stały na miejscu, a w Polsce mówiło się raczej o wchodzeniu do Unii Europejskiej, a nie o byciu z niej wyrzucanym na kopach. Dworzec w Poznaniu był starym, poczciwym, brudnym jak nieszczęście dworcem, a nie galerią handlową. Miałem 17 lat, trochę pryszczy, długie włosy i trzy pary spodni M65 w szafie, z czego jedna z nich była oryginalna. Byłem przekonany, że będę ornitologiem. W niektóre weekendy jeździłem na rowerze do Wielkopolskiego Parku Narodowego podglądać gęsi na Jeziorze Góreckim, a w inne niszczyliśmy z kolegami ambony w lesie, bo uważaliśmy myśliwych za strasznych wałów (i w tym temacie to się akurat nic nie zmieniło). Nie miałem dziewczyny i dość trzeźwo kalkulowałem, że w najbliższej przyszłości raczej nie będę miał. Byłem nerdem z harcerstwa w dresiarskim (wtedy) liceum.