Jechaliśmy z tego Krosna, kończył się świat, a oni ciągle gadali. Jakbyśmy nie mogli po prostu w milczeniu sobie w tym pobyć. Nie wiem dlaczego, ale zawsze mam na tej trasie do Rzeszowa tak, że mi się przypomina Dukla Stasiuka. Tamtego wieczora słońce już się schowało i wszystko zrobiło się stalowoszare. Kusiło mnie, by wyciągnąć aparat, ale wiedziałem, że w tych warunkach nie ma nawet szans, by poradził sobie z cieniami. Gdybym tylko zrobił zdjęcie, one rozlałyby się po nim jak czarna woda. Jechaliśmy więc, oni pletli, a ja patrzyłem na jesienne ogniska przy domach i na okna, w których zapalały się światła. Ludzie tam pewnie siadali do kolacji. I znowu było prawie tak, jak chciałem, żeby było. Tyle że oni ciągle gadali.
A to była przecież szara godzina. Wraz z nastaniem elektryczności straciliśmy ją bezpowrotnie.
W czasach świec i lamp naftowych to był ten moment, w którym było jeszcze na tyle jasno, by ich wszystkich nie zapalać (z oszczędności), ale już na tyle ciemno, by właściwie nic nie dało się zrobić. Można było tylko usiąść i poczekać, aż noc zdecyduje się nadejść. Jeśli się wtedy cokolwiek mówiło, to o sprawach, dla których taki zmierzch był najlepszą porą. Idealizuję, rzecz jasna, ale w tym 24/7, w którym dziś żyjemy, takie idealizacje są czasem potrzebne.
Bo nie umiem zliczyć tych razów, kiedy szara godzina ratowała mi skórę. Tak jak nie umiem policzyć tych momentów, kiedy ją przeoczyłem albo ktoś mi ją ukradł i miałem potem poczucie ogromnej straty. Tak było w tym aucie wiozącym mnie z Krosna. Gdy wysiadłem pod moim hotelem w Rzeszowie, musiałem wsiąść na czekający tam na mnie rower i pojeździć po pustym mieście. Niewiele to dało.
Kilka dni później znów rozbolały mnie oczy. To było koło Olkusza, złapał mnie tam jakiś dziki głód, musiałem też dać odpocząć nogom. Przez cały dzień wlokłem się przez identyczne wioski sklecone z takich samych domów. Tak już jest wszędzie, nie ma żadnej różnicy. Gdybym tylko dał radę, mógłbym jechać ze wschodu na zachód i poza bólem łydek nie zauważyłbym, że przejechałem, dajmy na to, 600 km – z zachodniego Pomorza gdzieś pod Kraków. Wszędzie jest jednakowo.
Dookoła nie było niczego poza tą knajpą. Już z zewnątrz wyglądała źle. Na parkingu był jakiś bazylion samochodów, a przed wejściem mężczyźni palili papierosy. Powietrze było rześkie, wilgotne i szare. Wyobrażałem sobie, że fajki nasiąkają im tą wodą i tym światłem.
W środku wyglądało trochę jak na zakładowej stołówce, trochę jak w fabryce i trochę jak w supermarkecie. No i trochę jak w karczmie, ale to było obiecane w nazwie. Wszystko zrobiono z drewna w stylu ludowym, czyli nie wiadomo jakim.
Czytaj także
24/7 < 8/24
To było jedno z tych miejsc, do których nie przyjeżdża się jeść. One zostały stworzone po to, by się można było dziko nażreć. Wszystko było gigantyczne – zupy dawali w michach wielkości wanny, kotlety miały powierzchnię kortu tenisowego. Kobieta przy stoliku obok zamówiła wątróbkę i słowo honoru, jej porcja była większa od niej samej. W miarę jedzenia z talerzy wcale nie ubywało. Żarcie liczono tu na kilogramy, kopy, góry, połcie, pęta, bochny i sterty. Ludzie ledwo zza niego wystawali, zmagali się z nim, toczyli nierówne pojedynki. Wpychali to w siebie i zalewali piwem z olbrzymich kufli. To było przygnębiająco orgiastyczne.