Poznaliśmy się w V LO im. Augusta Witkowskiego w Krakowie, które jeden z naszych profesorów złośliwie nazywał „ogólnikowokształcącym”. Do szkoły Staszek dostał się cudem. Opowiadał mi kiedyś, jak pod koniec lat 30. jego ojciec stał w Krynicy w kolejce do pijalni. Z tyłu za nim rozległy się okrzyki: „zabierzcie stąd tę Żydówę”. Julian Rodziński wyszedł z kolejki i zwrócił się do wyzywanej kobiety, mówiąc: „Proszę stanąć przede mną”. Po wojnie klasę wyzyskiwaczy należało unicestwić, dzieci burżujów nie powinny były się kształcić. Podanie Staszka o przyjęcie do liceum odrzucono. Był przecież synem właściciela sklepu przy pl. Mariackim i członka kongregacji kupieckiej. Ojciec wybrał się więc do pani dyrektor – komunistki (tak się określała), by spytać, z jakiego to powodu syn nie został przyjęty, skoro miał bardzo dobre świadectwo ze szkoły podstawowej. Podniosła głowę znad biurka i spytała: „Pan mnie poznaje? Krynica, lata 30. Pański syn jest przyjęty”. Staszek opowiadał dalej, że po latach w domu wypoczynkowym dla emerytowanych nauczycieli spotkał dawną panią dyrektor. Spytała go: „Ty, Rodziński, jesteś wierzący? Bo jak tak patrzę na te góry, to może i ja będę wierząca…”.
Cieszył się autorytetem w klasie. Mawiano: „stary Rodziński”. Nie bez przyczyny, doświadczył go los. Mieszkanie jego rodziców nachodziło UB, szukając ukrytego złota i dolarów. Przepiłowano w tym celu nawet nogi od stołu. Nękany Julian Rodziński zmarł przedwcześnie na zawał serca. Staszek z dnia na dzień musiał stać się dorosły. Został sam z matką i niepełnosprawną ciotką.
Od karykatur do malarstwa religijnego
W szkole Staszek rysował karykatury – dosadne, nigdy wulgarne. Zamieszczał je w nielegalnym szkolnym piśmie noszącym tytuł „Nuda Codzienna”, którego był redaktorem i wydawcą. Gazetka miała „rozbić atmosferę beznadziejności, jaka panowała na lekcjach”. Treści, które tam zamieszczał, z początkiem lat 50. mogły ściągnąć na niego ogromne kłopoty. Na szczęście nikt na niego nie doniósł. A „Nudę…” czytywali także nauczyciele.
Pod koniec szkoły malarstwo zbliżyło nas do siebie. Chyba w dziesiątej klasie Staszek powiedział do mnie mniej więcej te słowa: „Kończę z karykaturami, interesuje mnie malarstwo, będę zdawał na Akademię!”. W ostatnim roku przed maturą chodziliśmy do pracowni plastycznej międzyszkolnego Ogniska Pracy Pozaszkolnej. Bywali tam Allan Rzepka, Andrzej Łukaszewski, Olga Peczenko (później Srzednicka) i my. OPP prowadził malarz Tadeusz Barwecki. Pewnego dnia Staszek przyniósł do pracowni niewielki obraz: wnętrze z podłogą z desek w monookularnej perspektywie zbieżnej, być może z jakimiś elementami wyposażenia – nie pamiętam. Wewnątrz stał przeskalowany akt kobiecy w kolorze ultramaryny, przed aktem leżała piłka. „Namalowałem sakramencką abstrakcję!” – powiedział z dumą, choć obraz miał ton raczej surrealistyczny. Zainteresował się też w tym czasie ikonami, malował na desce postać Chrystusa. Szukał swojej drogi.