Dlaczego nie trzyma pani mężczyzny w domu? – Zapewne jestem urodzonym samotnikiem. Poza tym doszłam do takiego momentu w życiu, kiedy sama dla siebie jestem dużą przyjemnością. Żyję moim tempem, moją muzyką, moim prościutkim jedzeniem i byle jakim ubieraniem się. Kiedy w domu jest mężczyzna, trzeba dla każdej z tych rzeczy wywalczyć miejsce albo ulec. A to ruina życia.
Masza Potocka w wywiadzie udzielonym Adze Kozak, „Wysokie Obcasy”, 17 października 2011 r.
Kiedy 12 lat temu spotkałem Panią Maszę Potocką w krakowskim Bunkrze Sztuki, spontanicznie wyściskałem ją i podziękowałem za zacytowane obok słowa. Niestety, gdy wróciłem do swojego stolika i zobaczyłem wpatrzone we mnie czyjeś oczy, a chwilę potem poczułem dosunięte nagle kolano, popełniłem błąd, za który przyszło mi potem długo i gorzko płacić. Stara panna – brzmi okropnie, seksistowsko i pogardliwie, prawda? Gdy jakiś czas temu wyznałem w wywiadzie (dodam: autoironicznie i z pełną genderową świadomością), że „bezwiednie wszedłem w rolę »starej panny przy rodzicach«”, oberwało mi się w komentarzach. Czasy i etykietki zmieniają się tylko na pozór – ludzie stanu wolnego wciąż traktowani są przez sparowany ogół niczym niepełnowartościowe, niekompletne dziwolągi. Jako singiel z wyboru nieustannie wysłuchuję niechcianych dobrych rad, wyrazów troski i współczucia, a zwłaszcza natrętnych życzeń. Argument, że „sam dla siebie jestem dużą przyjemnością”, mało kogo przekonuje.
Mam przy tym to szczęście, że jestem mężczyzną i żyję w XXI w. – inaczej niż XVIII-wieczna włoska pastelistka Rosalba Carriera. W jej epoce niezamężne dojrzałe kobiety traktowano jako potencjalne zagrożenie dla patriarchalnego i społecznego porządku oraz domowej harmonii. Mogły przecież narazić na szwank honor rodziny, naruszyć fundamenty moralności publicznej lub nawet niekorzystnie wpłynąć na procedury dziedziczenia majątku. Sytuacja potęgowała się, gdy były artystkami, czyli wybierały zawód przeznaczony dla mężczyzn. Jeszcze w 1826 r., blisko 70 lat po śmierci Carriery, włoski poeta preromantyczny Ugo Foscolo pisał, że wybitne kobiety „są w Italii rzadkością, nie patrzy się na nie z podziwem, ale traktuje jako potwory talentu, nie szczędzi się im nieuniknionych cierpień i karze drwiną”.
Takim właśnie „wybrykiem natury” jawiła się Rosalba (czyli dosłownie „biała róża”) Carriera urodzona 12 stycznia 1673 r. w Wenecji – jej ojciec Andrea był zamożnym prawnikiem, a matka, Alba Foresti, wziętą koronczarką i hafciarką. Miała dwie młodsze siostry: Angelę (wyszła potem za malarza Giovanniego Antonia Pellegriniego) i Giovannę, do której była bardzo przywiązana – ona również pozostała niezamężna i parała się sztuką. Dziewczęta otrzymały staranne wykształcenie: czytały poezje, uczyły się gry na skrzypcach, francuskiego, angielskiego i łaciny. Być może „potwora talentu” zauważono w Rosalbie, gdy zaczęła pomagać matce; nie tylko robiła z nią słynne weneckie koronki igłowe, Point de Venise, ale i przygotowywała ich projekty. Wtedy to rodzice posłali ją do pracowni dwóch weneckich artystów, Giuseppe’a Diamantiniego i Antonia Balestry (choć nauczycieli mogła mieć więcej). Początkowo malowała farbami olejnymi, najwyraźniej jednak tej techniki nie czuła. Następnie zabrała się za tworzenie miniatur, portretów i wdzięcznych scenek rodzajowych z udziałem młodych, eleganckich kobiet, nierzadko z podtekstem alegorycznym. Miniaturki takie były wówczas noszone niczym biżuteria bądź służyły jako wieczka tabakierek (wiek XVIII nie bez powodu nazywa się stuleciem tabaki). Carriera, jako jedna z pierwszych, zaczęła malować je gwaszem i akwarelą na płytkach z kości słoniowej, co okazało się krokiem do sławy. Rosalba osiągnęła w nich taki kunszt, że jej maleńkie arcydzieła natychmiast poczęto fałszować. Przyszedł też pierwszy oficjalny dowód uznania: w 1705 r. została przyjęta do rzymskiej Akademii Świętego Łukasza, instytucji zrzeszającej cenionych artystów (a sporadycznie również artystki). Prawdziwy przełom nastąpił jednak, gdy nieznany z nazwiska francuski malarz podsunął jej nowe medium: pastele.