Centrum Pomocy Mokotów, Puławska 20, Warszawa. Kolejny dzień działania free shopu – czyli sklepu, gdzie osoby uciekające przed wojną na Ukrainie mogą zaopatrzyć się za darmo m.in. w odzież i kosmetyki. Wchodzi darczyńca.
– Dzień dobry, ubrania dla uchodźców przyniosłem.
– Jakie? Zgodne z naszą listą potrzeb?
– Nie wiem, żona pakowała, wie pani. Spieszę się, żeby dziecko z przedszkola odebrać, mogę zostawić?
– Ale wie pan, tak przeglądam je teraz, one są sfilcowane, znoszone. Nie mogę ich przyjąć.
– Chyba pani żartuje! To dobre ubrania. Moje dzieci w nich chodziły!
– Może odda pan do recyklingu?
– No, naprawdę, wstydziłaby się pani! Do widzenia!
To zapis poglądowej dla wielu odbytych przeze mnie przy drzwiach Centrum rozmów z darczyńcami. Większość to osoby, które rozumieją, na czym polega pomoc, ale niektórzy ofiarodawcy wydają się sądzić, że dar – niezależnie od jego jakości i przydatności – jest wartością samą w sobie. Szczególnie dar odzieżowy – w takich rozmowach wybrzmiewa zawsze niewypowiedziane zdanie: „Przecież uchodźczyni czy uchodźca powinni się cieszyć z tego, że w ogóle mają jakąś garderobę”.
Ubranie to nie jałmużna
W ciągu trzech miesięcy funkcjonowania Centrum Pomocy Mokotów do free shopu dotarło kilkadziesiąt ton ubrań – często brudnych, poplamionych, z dziurami, zmechaconych, sfatygowanych, zeszmaconych, pachnących piwnicą, strychem, starością, noszących ślady cudzych biografii, zbyt dominujących, żeby można było znaleźć miejsce dla nowych. Takie ubrania są przy sortowaniu od razu wrzucane do worka z napisem „do utylizacji”, wolimy więc ich nie przyjmować i oszczędzić wolontariuszom pracy. Niezadowoleni z nieprzyjęcia daru ofiarodawcy często porzucają niewygodny wór z ubraniami zaraz przed Centrum. Ludzie czekający w kolejce do wejścia od razu eksplorują ten zasób i chwilę później chodnik zasłany jest brudnym dywanem, a zeszmacone stroje przechodzą z rąk do rąk. Nie potrafię na to patrzeć. Czyste, dopasowane ubranie jest znakiem godności, poczucia bezpieczeństwa, roli społecznej. W jakiej pozycji stawia więc ludzi przebieranie wśród cudzych ubrań podłej jakości rzuconych do ich stóp jak jałmużna?
Zanim zaczęłam wolontariat w Centrum Pomocy Puławska, kilka dni po wybuchu wojny przyglądałam się rzeczom krążącym na parkingu pod Tesco w Przemyślu, niedaleko granicy. Ubrania leżały na trawie, spadały w błoto, wieszaki z płaszczami były podwieszane nad stoiskami w prowizorycznych namiotach. Nie było mowy o tym, żeby cokolwiek przymierzyć, dobrać. Stroje były traktowane bardziej jak koce, jak ocieplacze. Byleby otulić się bardziej efektywnym kokonem, miękko oddzielić od bolesnej rzeczywistości.
Widziałam też, jak na Dworcu Centralnym w Warszawie ubrania zwisają z poręczy, tworzą przedziwne zasłony i wodospady, stalaktyty ze szmat. Czułam się, jakbym znalazła się w scenografii Repliki, sztuki Józefa Szajny, w której pokazuje on świat po katastrofie wojny. To było wysypisko pełne łachmanów, resztek. Jak z tego śmietnika można wybrać ubranie, które doda otuchy w nowym kraju, będzie stanowić rzecz osobistą, najczęściej jedną z nielicznych?