Nawrócenie – w przypadku chrześcijaństwa – ma swą koronną i paradygmatyczną figurę w Szawle z Tarsu. Tym samym akt ten leży u samych podstaw chrześcijaństwa instytucjonalnego, staje się jakby aktem narodzin kościelnych struktur w ich światowym, uniwersalnym wymiarze. A zarazem też, z całą potencją inicjacji, źródłem i metodą swego duchowego dynamizmu, który się ujawni nie tylko w tym zaczątkowym momencie.
W istocie jednak Szawłowi przytrafia się – niezależnie od doniosłości jego doświadczenia na drodze do Damaszku, niezależnie od jego przełomowej i kreatywnej roli w dziejach chrystianizmu – jedynie repetycja, jedynie powtórzenie. Ma bowiem oczywistego poprzednika i wzorzec – tak zresztą, jak mają go wszyscy przybysze na obszar wielkich monoteizmów: judaizmu, chrześcijaństwa, islamu. Nie bez racji przecież często mówi się o nich, że są to religie Abrahamowe.
Droga wiary Abrama, syna Teracha
Wiemy z Pisma, że ów mityczny ojciec trzech monoteizmów czy też, jak się nierzadko powiada, „paradygmat człowieka wiary” – jeszcze jako niejaki Abram – mieszkał najpierw, razem ze swym ojcem Terachem, żoną Saraj oraz bratankiem Lotem, w Ur chaldejskim. A potem, zatrzymując się na dłużej w krainie Charan, ruszył w drogę do Kanaanu.
Co go do tej drogi porwało? Co go do niej zmusiło?
Hebrajska Biblia nie daje w tej sprawie odpowiedniej jasności, zwłaszcza w pierwszych sekwencjach opowieści o losach Abrama. Co więcej, mówi ona, że inspiratorem owej podróży był jego ojciec (zob. Rdz 11, 31).
Przyczyna mogła być więc czysto egzystencjalna, choć dramatyczna. I być może pretekstem stały się zamieszki po upadku III dynastii z Ur ok. 2006 r. p.n.e. Nie wyklucza to oczywiście pobudek religijnych o szerszym niż tylko indywidualny zakrój. Najważniejsze tych wydarzeń świadectwo, sumeryjski Lament nad upadkiem Ur, powstały właśnie w tej epoce, cechuje więc nie tylko apokaliptyczna groza, lecz także surowy, bezwyjściowy fatalizm. Zgodnie z nim nawet rozpacz i bezsilność wszechpotężnych dotąd bogów lokalnych, współcierpiących z nieszczęsnymi mieszkańcami krainy, nie są w stanie zmienić wyroków bogów najwyższych. Nikt zresztą nie ujdzie przeznaczeniu, również i owi bogowie najwyżsi[1]. Tak też nie uszedł mu i Abram, syn Teracha. Fakt ten Pismo hebrajskie potwierdza jednak dopiero w stosunkowo późnym momencie jego historii (zob. Rdz 15, 7).
Nieco światła – ale może jest to światło pozorne – rzuca na tę materię deuterokanoniczna Księga Judyty, przywołując powody religijne, czyli odrzeczenie się przez Abrahamitów kultu lokalnych bóstw (zob. Jdt 5, 7–9).
A podobną wersję podaje też apokryficzna parafraza Księgi Rodzaju, czyli spisana gdzieś w poł. II w. p.n.e. Księga Jubileuszów. Jak zwykle w apokryfach pełno tam fascynujących szczegółów, niespokojnych obrazów kraju znękanego przez spazmatyczną przemoc. Kraju, na którego polach żerują chmary żarłocznych wron, zesłanych przez niejakiego księcia Mastemę, czciciela bożków oraz złych duchów. Kraju, w którym wszyscy, łącznie z rodziną Abrama, są wiernymi wyznawcami idoli. Wszyscy – tylko nie on. Księga Jubileuszów nie wyjaśnia zarazem, dlaczego tak się dzieje. Dlaczego stał się mesjańskim pogromcą tych demonicznych ptaków? Dlaczego podpalił „dom bożków” i musiał uchodzić z Ur? Dlaczego – co najważniejsze – odrzucając powszechny kult, uwierzył w absolutny byt duchowy, niematerialny – w niewidzialnego i jedynego „Boga z nieba, który zsyła deszcz i rosę na ziemię, który stworzył wszystko na ziemi, a stworzył przez swoje słowo i wszystko żyje dzięki Jego obecności”?[2] Ta wiara jest w nim po prostu gotowa, jest w nim jakby automatycznie obecna i pojawia się znikąd – w chłopcu ledwie czternastoletnim[3].