W chwili zachorowania byłem w Niemczech. Późnym wieczorem 3 grudnia w Monachium przyjęto mnie do szpitala z bólem brzucha, po czym wypisano następnego dnia rano. 15 grudnia w Connecticut przyjęto mnie do szpitala na wycięcie wyrostka robaczkowego i wypisano po niecałej dobie. 23 grudnia na Florydzie, gdzie spędzaliśmy urlop, przyjęto mnie do szpitala z mrowieniem i drętwieniem dłoni oraz stóp, ale wypisano następnego dnia. Potem poczułem się gorzej – doszedł ból głowy i narastające zmęczenie.
27 grudnia postanowiliśmy wrócić do New Haven. Nie byłem zadowolony z leczenia na Florydzie i chciałem być w domu. Podjąć odpowiednie decyzje i zająć się wszystkim musiała jednak moja żona Marci. Rano 28 grudnia spakowała nas i przygotowała dwoje naszych dzieci do wyjazdu. Ja byłem jedynie ciężarem. Po umyciu zębów i włożeniu każdego elementu garderoby musiałem się kłaść, żeby odpocząć. Do celu dotarliśmy też dzięki Marci, która załatwiła wózki inwalidzkie na lotniskach.
Na lotnisku w Fort Myers siedziałem na wózku, a dzieci przysiadły obok na krawężniku, podczas gdy żona zwracała wypożyczony samochód. Tak później wspominała naszą podróż: „Podczas lotu uchodziło z ciebie życie”. Na lotnisku w Hartford zawiozła mnie z samolotu prosto do samochodu naszej przyjaciółki, a potem wróciła z dziećmi, żeby odebrać bagaże. Przyjaciółka, która nie wiedziała, co się dzieje, spojrzała na mnie na wózku, zapytała po polsku: „Co oni zrobili?”, po czym wciągnęła mnie na przednie siedzenie. Kiedy ona pędziła do New Haven, ja odchyliłem oparcie zupełnie do tyłu, bo w tej pozycji mniej bolała mnie głowa.
Na miejscu z trudem udało się wywalczyć przyjęcie na oddział ratunkowy. Potrzebowałem wózka, aby dostać się z parkingu do przedsionka oddziału. Czekała tam na mnie kolejna przyjaciółka, lekarka. Chociaż wtedy nie zdawałem sobie z tego sprawy, w mojej wątrobie tkwiło potężne ognisko zakażenia, które zatruwało mój krwiobieg. Znalazłem się w stanie zwanym sepsą; śmierć była blisko. Pielęgniarki nadzorujące wejście na oddział nie potraktowały mnie poważnie – może dlatego, że nie narzekałem, a może dlatego, że towarzysząca mi przyjaciółka lekarka była czarna. Wcześniej zadzwoniła na oddział, by powiedzieć, że natychmiast potrzebuję leczenia. Nie przyniosło to żadnego skutku.
Po prawie godzinie spędzonej z głową na stole w przedsionku oddziału ratunkowego w końcu wpuszczono mnie do środka. Niewiele się tam działo, więc miałem czas zastanowić się nad tym, co widzę, niepewnie powłócząc nogami w drodze z przedsionka do łóżka na oddziale. Odwiedziłem wiele oddziałów ratunkowych w sześciu krajach, więc mam pewne porównanie. Jak większość takich amerykańskich instytucji oddział był przepełniony, łóżka stały na korytarzach. Sześć dni wcześniej na Florydzie stłoczenie było jeszcze większe. W New Haven tej nocy czułem się szczęśliwy, że udało mi się zyskać trochę własnej przestrzeni: nie był to pokój, ale rodzaj wnęki oddzielonej żółtą zasłoną od dziesiątek innych łóżek stojących na zewnątrz.