Noëlle Vahanian: Jest Pani filozofką, która w czasach studenckich blisko współpracowała z „późnym” Jacques’em Derridą. Dziś nie podąża Pani jednak ślepo za wskazaniami dekonstrukcji, co byłoby zresztą jej wypaczeniem. Jak właściwie rozpoczęła się Pani przygoda z filozofią, a następnie współpraca z Derridą?
Catherine Malabou: Moim zdaniem nie ma sensu rozróżniać tych dwóch rzeczy, a to dlatego że przed spotkaniem Derridy nigdy nie nazwałabym się filozofką, co najwyżej studentką filozofii. Przy czym faktycznie nie uważam się za kontynuatorkę dekonstrukcji, przynajmniej w powszechnym rozumieniu słowa „kontynuacja”, któremu Derrida poświęcił skądinąd znaczną część La carte postale (Pocztówki). W tej książce podważa klasyczny porządek dziedziczenia – od ojca do syna lub córki – i pokazuje, że „kontynuować” to równie dobrze „poprzedzać”. Opisuje mianowicie tajemniczą średniowieczną pocztówkę, na której widać Sokratesa notującego słowa Platona, a następnie zwierza się: „Platon za plecami Sokratesa – niby od zawsze to przeczuwałem, a jednak nie doszedłem jeszcze do siebie po tym szokującym objawieniu; Platon stojący za swoim mistrzem dyktuje mu każde słowo niczym sekretarzowi, udając zarazem, że jest na odwrót”[1]. Jeśli zatem kontynuacja nie musi oznaczać naśladowania, lecz ma w sobie pewien rys antycypacji, wówczas faktycznie mogłabym być kontynuatorką dekonstrukcji.
Derrida stwierdził kiedyś, że żadnego z filozofów nie nazwałby swoim „ojcem”, wyrażając tym samym nadzieję, że dekonstrukcja zdoła zaburzyć patriarchalną orientację filozofii. Idąc tym wywrotowym tropem, kogo z filozofów lub filozofek byłaby Pani skłonna uznać za swoją „matkę”?
Moją dotychczasową działalność naukową poświęcałam filozofom, którzy zajmują centralne miejsce zarówno w historii metafizyki, ja i w jej późniejszej dekonstrukcji. W przeciwieństwie do nich, filozofka matka musiałaby być oczywiście figurą separacji i wykluczenia. Takie ujęcie matczyności sugeruje istnienie pewnego sposobu dziedziczenia, który wykracza zarówno poza tradycyjne rozumienie filozoficznej kontynuacji, jak i macierzyństwa. Według mnie najtrafniej wypowiada się w tej kwestii Luce Irigaray, która pokazuje, że filozofia utożsamiała zazwyczaj figurę matki z materią, przeciwstawiając ją tym samym formie i wykluczając z dyskursu filozofii. Podkreśla przy tym, że kobiecość potencjalnie tę opozycję przekracza, co Judith Butler w książce Bodies That Matter (Ciała, które mają znaczenie)[2] komentuje następująco: „Celem Irigaray nie jest pogodzenie formy z materią ani zamazanie różnic między duszą a ciałem. Jest nim raczej pokazanie, że filozoficzne opozycje formułuje się poprzez wykluczenie wszystkiego, co mogłyby podważyć ich binarność (…). Jej wkładem w historię metafizyki jest podkreślenie znaczenia »materii« jako miejsca, w którym dokonuje się wykluczenie tego, co kobiece”[3]. Moja filozoficzna matka z pewnością byłaby częścią – jak to ujmuje Irigaray – nadmiarowej materialności, stanowiącej potencjalne przełamanie opozycji formy i materii.