Aż do publikacji Sąsiadów Jana T. Grossa my, Polacy, żyliśmy w poczuciu względnej niewinności. Owszem – mówili ci najwrażliwsi – obciąża nas przedwojenny antysemityzm i późniejsza obojętność na tragiczny los Żydów (jej symbolem jest karuzela stojąca w 1943 r. na pl. Krasińskich, tuż za murem płonącego getta), ale nie współuczestnictwo w zbrodni Holokaustu. Bo przecież – jak z przekonaniem powtarzaliśmy – trudno cały naród winić za czyny pojedynczych osób: szmalcowników i zwyczajnych bandytów, którzy mordowali Żydów. I nawet Jan Błoński, autor niezwykle ważnego dla naszej samoświadomości eseju Biedni Polacy patrzą na getto, pisał w roku 1987: „Kiedy czyta się to, co o Żydach wypisywano przed wojną, kiedy się odkrywa, ile było w polskim społeczeństwie nienawiści, można nieraz się zdziwić, że za słowami nie poszły czyny. Ale nie poszły (albo szły rzadko). Bóg tę rękę zatrzymał. Tak, Bóg, bo jeśli nie wzięliśmy udziału w tej zbrodni, to dlatego, że byliśmy jeszcze trochę chrześcijanami, że w ostatniej chwili pojęliśmy, jak szatańskie to było przedsięwzięcie…”[1].
Byliśmy jeszcze trochę chrześcijanami, w ostatniej chwili pojęliśmy… Rozważając te słowa – dosyć surowe, choć ostatecznie zwalniające nas od odpowiedzialności za zbrodnię − trudno nie zapytać o Kielce. O pogrom, podczas którego – rok po zakończeniu wojny! – zamordowano 42 osoby narodowości żydowskiej, w tym: dziecko, niemowlę i kobietę w ciąży, a ok. 80 osób pobito, poraniono, okaleczono. Pisze Bożena Szaynok, autorka książki o tym wydarzeniu: „Nienawiść i okrucieństwo w dniu pogromu przekazują relacje świadków; wspomina się w nich między innymi o strzelaniu do niewinnych ofiar, o wyrzuceniu przez milicjantów z II piętra młodych dziewcząt, które zostały następnie dobite przez tłum znajdujący się na dole, o ukamienowaniu młodego mężczyzny. Wydarzenia antyżydowskie rozgrywały się przede wszystkim w budynku przy ulicy Planty, jak i w jego okolicach. Ale do mordów na Żydach dochodziło na terenie całego miasta, także w pociągach przejeżdżających tego dnia przez Kielce”[2].
Nie zamierzam w tym miejscu dociekać przyczyn, dla których możliwy stał się ów pogrom – zainteresowanych odsyłam do pracy Bożeny Szaynok. Dość powiedzieć, że iskrą powodującą wybuch stała się pogłoska o rzekomym mordzie rytualnym − kilkusetletni zabobon, który aż do XX stulecia co i rusz odżywał w świadomości chrześcijan mimo zaprzeczającego mu oficjalnego nauczania Kościoła[3] (jeszcze kilka lat temu, już w wieku XXI, przewodnik po katedrze w Sandomierzu przekonywał mnie, że w mieście tym istniała kiedyś żydowska sekta, używająca krwi chrześcijańskich dzieci do wyrobu macy).
Nie zamierzam również szukać żadnych okoliczności łagodzących i dywagować o możliwej prowokacji czy dwuznacznej roli, jaką odegrały w Kielcach milicja i wojsko. Zamiast tego chciałbym powtórzyć pytanie, które już wtedy, latem 1946 r., zadała polskiej opinii publicznej pisarka Stefania Skwarczyńska: „Jak się ustosunkować do faktu, że na ludzi spokojnych, straszliwie dopiero co skrzywdzonych przez czasy, któreśmy przeżyli, rzuca się z rewolwerami i rurami od kaloryferów rozwścieczony tłum. Że rzecz rozgrywa się nie w jakimś kwadransie podniecenia, ale przez sześć godzin, a więc w czasie wystarczającym do opamiętania”[4]. Pytam więc: czy rozległ się wówczas głos wzywający ludzi do opamiętania? Gdzie były w tym czasie miejscowe autorytety? Przedstawiciele inteligencji (choćby znani kielczanom nauczyciele)? I ludzie Kościoła?