Jest rok 1932, Bruno Schulz skończył właśnie 40 lat. Jego życie dalekie jest od unormowania: kilkanaście miesięcy wcześniej umarła matka pisarza, wiosną poznaje co prawda swoją późniejszą narzeczoną Józefinę Szalińską, ślubu z nią jednak ostatecznie nie weźmie. W lipcu 1932 r. Schulz, który nie wie o tym, że właśnie rozpoczyna się ostatnia dekada jego życia, pisze list do Stefana Szumana. Swoim drobnym, nieco zaokrąglonym pismem kładzie na papier następujące zdanie: „Jestem już jak gdyby poza czasem, w obliczu wieczności, która dla mnie nie będzie niczym innym, jak straszną świadomością winy, uczuciem niepowetowanej straty przez całą wieczność. Jestem na wieki potępiony i wygląda to tak, że zamknięto mnie ezgemplarycznie w szklanym słoju, z którego już nigdy nie wyjdę” . To jeden z pierwszych symptomów melancholii Schulza, fraza, która odsłania wszystkie najważniejsze modusy melancholijnej egzystencji w ogóle – bycie poza czasem, wycofanie z życia, trwanie na marginesach rzeczywistości, stratę oraz spoglądanie na świat zza szklanej szyby. Być w świecie i nie móc go istotnie dotknąć, być zanurzonym w życiu, a jednocześnie być całkowicie osobnym bytem – oto najogólniejsza sytuacja duchowa melancholika. Autor Sklepów cynamonowych będzie tak mówił częściej, zwłaszcza od roku 1934, kiedy depresja przeradza się u niego w stan przewlekły. Do Tadeusza i Zofii Brezów pisze tak: „Czasem zdaje mi się, że tym wytężonym gestem dźwigania [świata wewnętrznego – przyp. A. M.] trzymam nic na swoich barkach” (KL, s. 48). Kto wytęży intertekstualny słuch, bez trudu dostrzeże tu echa owego słynnego „nic, które boli”, wypowiedzianego przez Fernanda Pessoę, a przez Marka Bieńczyka uznane za jedną z najtrafniejszych definicji melancholii.
Doświadczenie melancholijne, które – stawiam taką tezę – było jednym z najważniejszych doświadczeń egzystencjalnych Schulza, jest doświadczeniem par excellence paradoksalnym: oto odczuwam napór rzeczywistości, coś mnie dojmująco uwiera, coś mnie (mówiąc wprost) boli, ale nie wiem, cóż to jest, jak to opisać, jak sensownie nazwać. Na tej niewiedzy zasadza się – w myśl kanonicznego, założycielskiego wręcz dla tej materii tekstu Zygmunta Freuda – istota doświadczenie melancholijnego, które karmi się stratą nie tyle nawet nieokreśloną, ile niezdefiniowaną: wiem bowiem nieraz, jaki obiekt utraciłem, ale nie potrafię powiedzieć, co konkretnie wraz z jego odejściem przepadło.
Schulz, w jednym z listów do Zenona Waśniewskiego, próbuje swoją kondycję wewnętrzną opisać: „»Co Was, u licha, gnębi« – pytacie. Nie umiem na to odpowiedzieć. Smutek życia, trwoga przed przyszłością, jakieś przeświadczenie niejasne o żałosnym końcu wszystkiego, jakiś dekadencki Weltschmerz czy co, do licha” (KL, s. 65). W tym duchu drohobycki samotnik pisał będzie jeszcze wielokrotnie: „Depresja moja niestety nie ustępuje” (KL, s. 67), „Winę ponosi tu trwałą depresja, która leży na moim życiu (…)” (KL, s. 106), „Doszedłem do tego, że moja chroniczna depresja pochodzi z kwietystycznego i eudemonistycznego nastawienia (…) (KL, s. 115), „Wpadam z jednej depresji w drugą i to paraliżuje moją aktywność” (KL, s. 116). I wreszcie najbardziej bodaj sugestywne wyimki – obydwa z listów do Romany Halpern, odpowiednio z 1937 i 1939 r.: „Ta depresja dezorganizuje mnie, uniemożliwiając mi ciągłość pracy. Na 7 dni tygodnia mam może 6 przez nią zatrutych” (KL, s. 142) oraz: „Jestem absolutnie chory – jakiś rozstrój, jakiś początek melancholii, rozpacz, smutek, uczucie nieuniknionej klęski, niepowetowanej straty…” (KL, s. 177). W Schulzowej epistolografii ślady melancholii są niezwykle liczne, listy drohobyckiego pisarza znaczy nieustające, niedające się niczym zagłuszyć uczucie, które Cioran opisywał w Brewiarzu zwyciężonych jako „przekleństwo bycia i błądzenia bez wytchnienia” (2004, s. 99), a Sebald w Pierścieniach Saturna nazywał lękiem przed „beznadziejnym końcem naszej natury” (2007, s. 35).