Wysadzaną kocimi łbami ulicę św. Wincentego na Nadodrzu zamyka perspektywa kominów pobliskiej Elektrociepłowni Wrocław. W odległości kwadransa niespiesznego spaceru od kominów znajduje się most Uniwersytecki przerzucony przez jedną z odnóg przepływającej przez miasto Odry, ale w szerokim tunelu ulicy obudowanej ponadstuletnimi kamienicami kominy wydają się wyrastać z ziemi niczym w otwartej przestrzeni. Do siedziby Fundacji EkoRozwoju na Nadodrzu nie prowadzi jednak most, tylko długie wejście, gdzie czekają na przybyszy zwierzęta i drzewa. Kolorowy mural z ich podobiznami przeprowadza do rozświetlonej przestrzeni podwórka między kamienicami. Otwarte od zachodu, ma hektar powierzchni, bo niemieccy planiści, projektując nowe kamienice w dzielnicy Elbing na północ od Ostrowa Tumskiego, chcieli uniknąć pułapek życia w gęstej zabudowie starszej części Śródmieścia. Mieszkańcom nowych domów zapewnili więc dostęp do słońca i otwartą przestrzeń za oknem.
Droga spod muralu prowadzi wprost do kępy traw i krzewów, oddzielającej dwa parterowe budynki. W jednym produkowano kiedyś kit, w drugim najpewniej była stajnia. Mniej więcej 10 lat temu miasto oddało ekologom z fundacji obie ruiny, wraz z rozjeżdżonym placem parkingowym wokół, w dzierżawę i do generalnego remontu.
Krzysztof Smolnicki, hydrogeolog i szef fundacji, w silnym świetle marcowego słońca obserwuje pierwsze szpaki, które pojawiły się przy budkach zawieszonych na fasadzie jednego z budynków. Siedziba Fundacja EkoRozwoju jest modelowym ośrodkiem edukacji ekologicznej. W dawnej wytwórni kitu ogrzewanie zapewnia więc pompa ciepła, prąd produkują panele fotowoltaiczne, ceglane mury ociepla ponad 20-centymetrowa warstwa styropianu, przykryta elewacją w postaci tynku barwionego w masie. Na dachu znalazły się ule pszczół miodnych. Do tego zbiorniki na deszczówkę, skrzynki z pędami ziół, własnym sumptem zbudowane domy dla owadów. W niebo pnie się grusza konferencja.
Apka dla rzeki
– W lipcu 2022 r., gdy wędkarze, społecznicy i ludzie mieszkający nad Odrą wyławiali miliony śniętych ryb, zobaczyłem skutki działania państwa, które systemowo i od lat toleruje nadmierne zanieczyszczanie wód. Dwa miesiące wcześniej, w maju, niedaleko stąd – na Wyspie Słodowej, z widokiem na Stare Miasto – podczas konferencji, jaką współorganizowałem jako przedstawiciel Międzynarodowej Koalicji „Czas na Odrę!”, słuchałem wystąpienia ważnego przedstawiciela Wód Polskich, który wyliczał, czego polskie instytucje rządowe nie realizują, choć powinny, jeśli chciałyby się dowiedzieć, jakiej jakości są nasze rzeki. Temat nie wywołał dyskusji. Jakby zabrakło sił na powtórzenie tych samych pytań w sytuacji, kiedy według raportu z 2020 r. Głównego Inspektoratu Ochrony Środowiska 98,9% polskich rzek jest w złym stanie. To znaczy, że prawie wszędzie jest źle. Dlaczego więc nie ma stacji pomiarowych co kilkadziesiąt km na dużych polskich rzekach, a więc nie tylko na Wiśle i Odrze? Dlaczego nie ma stałego monitoringu choćby kilku podstawowych parametrów, które pozwolą odpowiednio wcześnie dowiedzieć się, czy nie pojawia się zatrucie zagrażające środowisku? Informacje dotyczące np. współczynnika pH wody czy jej przewodnictwa elektrycznego pokazują skalę ewentualnego zasolenia rzeki, bo zasolona woda lepiej przewodzi prąd. Ważne jest badanie mętności wody i jej temperatury. Zebranie danych jest tak proste, że można byłoby je na bieżąco umieszczać w internecie – dostępne dla każdego.