„Odkrywanie świata to jeden z najlepszych sposobów odkrywania umysłu, a w wędrówce przemierzyć można je oba”– pisze Rebecca Solnit w Zewie włóczęgi (tłum. A. Dzierzgowska, S. Królak), mając na myśli dwutorową i synchroniczną relację, jaka łączy chodzenie z poznawaniem konkretnych miejsc i przestrzeni z poznawaniem zakamarków własnej świadomości. Innymi słowy, w im dziksze, mniej uczęszczane rejony świata się zapuścimy, tym większa szansa, że dotrzemy do najgłębszych pokładów myśli, a introspekcyjne wizje stanowią powód do wewnętrznej przemiany – a choćby tylko do powadzenia się z utartymi sądami, które systematycznie zarastają nasze codzienne, poddane rutynie życie.
Ów prywatny wymiar chodzenia – błąkania się, wałęsania, pielgrzymowania bądź wędrowania – powinien według Solnit kulminować w osiągnięciu stanu jedności ciała, umysłu i świata.
W tym punkcie swoich rozważań nie jest ona daleka od poglądów większości filozofów: od perypatetyków po Nietzschego, od Rousseau po Thoreau. Poczucie wolności, jakie towarzyszy nam podczas chodzenia, nie bierze się jednak wyłącznie z całkowitego wyrwania się z monotonii powszedniości. Przeciwnie, Solnit daje nam do zrozumienia, że zamiast zatopić się w otaczającym nas krajobrazie i poprzestać na akcie kontemplacji, prowadzeni rytmem kroków, pobudzamy się do żywszego myślenia, bowiem ruszając się, wprawiamy w ruch również same myśli, które na co dzień mogą zdawać się nieobecne lub uśpione.
Niezależnie od tego, czy wolimy przechadzać się po łące pełnej łubinów, czy odbywać wielomiesięczne eskapady na koniec świata, powinniśmy wejść w porozumienie ze swoim ciałem. Chodzenie wszak, jak twierdzi Solnit, jest „sposobem, w jaki ciało wymierza ziemię”. Oczywiście wpływ na fizyczne odczuwanie przestrzeni i płynność ruchów mają także czynniki zewnętrzne, od rodzaju ukształtowania terenu i specyfiki podłoża po warunki atmosferyczne. Niemniej chodzenie to w pierwszej kolejności czynność biologiczna, warunkowana funkcjonowaniem organizmu i warunkująca je. I odróżniająca człowieka od innych zwierząt – w końcu czymś zupełnie dziwnym i w pewnym sensie nieefektywnym jest poruszanie się na dwóch nogach, niczym kościsto-krwista kolumna, ze środkiem ciężkości wypchniętym daleko ponad podłoże. Tym samym sam proces stawiania kroków musi być tu wręcz pojmowany w kategoriach buntu przeciwko ograniczeniom anatomii.
Rzecz jasna, biologiczny aspekt chodzenia wiąże się z zabarwieniem genderowym. Solnit punktuje wszystkie androcentryczne wzorce, które wyznaczają nam sposób myślenia o wędrówce: jako czynność wymagająca siły fizycznej, wytrzymałości i przyzwyczajenia do długotrwałego wysiłku w trudnych warunkach wędrowanie jawi się nam stereotypowo jako domena mężczyzn, rzekomo lepiej przystosowanych do ponoszenia wysokich kosztów, zarówno w wymiarze cielesnym, jak i psychicznym. Zdecydowana większość prac dotyczących ewolucji człowieka powiela bowiem przekonanie, jakoby z uwagi na szersze biodra i krótsze nogi „kobietom chodzenie nastręczało więcej trudności”; tą konstatacją długo uzasadniano ograniczanie kobietom możliwości samorealizacji, zamykając je w domach i zakonach. Chodzenie – do szkoły, pracy, w aspekcie rekreacyjnym – przez wieki było równoznaczne z groźbą nieokiełznanej wolności, a to naturalnie było nie na rękę zmaskulinizowanym elitom.