Codzienność, bogowie, władza – to tematy uniwersalne, pożywka dla literatury, teatru, filmu, sztuk plastycznych. O czym nie napisałem? Jest tyle pojęć, które ogniskują nasze myślenie o życiu – seks, zbrodnia, rodzina, wspólnota – że nie sposób omówić wszystkich.
Ale wśród tych przemilczanych jest jedno pojęcie, które jaśnieje szczególnym blaskiem. Kiedy sobie to uświadomiłem, przestraszyłem się: nie napisałem bowiem o najważniejszym! I choć tej kategorii nie ma na słynnych tablicach Kanta, to jej szukam w wielu dziełach kultury i poza nią, ją tropię, jej ślady skrzętnie kolekcjonuję. To dla niej oglądnąłem wiele produkcji serialowych, choć zawodzili aktorzy, scenariusz i reżyseria. Wystarczało mi jednak, że odnalazłem w tych pogmatwanych i często nieudanych realizacjach to, co najważniejsze. Każdy zapewne ma w życiu coś, na co czeka, co przeszywa jego umysł, wwierca się w serce. Każdy zapewne właśnie tego jednego szuka, do tego dąży, chciałby w pobliżu tego, co najważniejsze, zamieszkać, rozbić swój namiot.
A zatem na zakończenie cyklu kilka słów o tym, co najważniejsze. Bez lęku wyznaję, że chodzi o tweed. Tak, oglądam seriale dla samego tweedu, szukam produkcji tweedowych, pachnących wełną, migoczących wzorami i splotem tkanin. Dla tweedu potrafię wybaczyć wiele, w zasadzie wszystko. Czasem wyłączam głos, by nie cierpieć, i podziwiam tweed.
Tweed nie jest tu zresztą pojęciem do końca precyzyjnym, i nie chodzi mi nawet o to, że znawcy tematu grzęzną w sporach prowadzących do nieosiągalnej definicji, a na obrzeżach królestwa tweedu, w pogranicznych prowincjach, trwają terminologiczne wojny i niepokoje. Tweed tu przywołany to prostu tkanina, grubsza od garniturowej wełny, tak chętnie wybieranej przez polityków. Mogą to być surowe szkockie harrisy, subtelniejsze donegale, trwałe, lecz delikatniejsze wełny z Yorkshire; mogą być nawet flanele.
Rzecz w tym, by były dobrze skrojone i uszyte, by były wzorzyste, niebanalne, nieoczywiste. Wtedy potrafią wypełnić cały horyzont, zamaskować lichotę aktorskich kreacji i uporczywą prowizoryczność dekoracji. Z tweedem jest jak z bluesem, nie można podać definicji; trzeba zapytać, trafić prosto w serce: czy czujesz tweed? W tym sensie zupełnie nietweedowi są Madmeni, zbyt eleganccy, zbyt formalni, zbyt gładcy. Tweed musi mieć w sobie szorstkość, surowość, bunt.
I tu nachodzi mnie bezradność. Jest bowiem tyle wspaniałych seriali tweedowych, że wybór jednego jest niemal niemożliwy. Tweed wieje, kędy chce, wnika w produkcje, odcinki, losy bohaterów. Nie można go zamknąć w jednym felietonie, przytrzasnąć zbyt pochopnym wyborem. Drugiej szansy nie będzie, a więc nie będzie też wyboru.
Wśród seriali tweedowych jaśnieją sagi gangsterskie. Zbrodnia lubi tweed. Znakomicie ubrani, wytworni złoczyńcy wypełniają odcinki Boardwalk Empire czy Peaky Blinders. Często portretowani u krawca, stojący na postumencie, dookoła uwijają się rzemieślnicy ze szpilkami i kredą, w tle wzorniki tkanin. Widać niemal in statu nascendi, jak szata zdobi człowieka, jak go tworzy. Z byle opryszka wyrasta arystokrata przemocy. Śledzenie skomplikowanej intrygi bywa trudne, kiedy oko zatrzyma się zbyt długo na splocie tkaniny, tropiąc kraciaste lub prążkowane wzory. Pod tym względem przyjaźniejszy jest cykl o rodzinie Shelbych, bardziej stonowany i mniej olśniewający niż opowieść o Nuckym Thompsonie. Gangster z Atlantic City to zresztą znakomity przykład jedności ubioru i człowieka. Każdy sezon to inne kroje i tkaniny, pokazujące fluktuacje fortuny, zmieniające się mody, drogę do władzy. Style krawieckie pozwalają też odróżnić barwnie przedstawione w serialu Atlantic City (cudowne garnitury Thompsona i Chalky White’a!) od surowszego, burego Chicago i zwiewnego sycylijskiego Nowego Jorku. Stroje mówią, wprowadzają kod i język w świat, gdzie mężczyźni wypowiadają słowa oszczędnie i z ociąganiem.