Nagrodzony na Berlinale film mistrza fińskiego kina Akiego Kaurismäkiego przedstawia losy syryjskiego uchodźcy Khalida (w tej roli naturszczyk Sherwan Haji), który próbuje różnymi sposobami zostać po tytułowej „tamtej stronie” i uciec przed deportacją. Na fotosie widzimy bohatera w sytuacji liminalnej. Wniosek o azyl stoi pod dużym znakiem zapytania, a świat – daleki od skonfliktowanej ojczyzny – jest na wyciągnięcie ręki. Przez zasłony wpadają promyki światła, muskające zmęczoną twarz mężczyzny. Jesteśmy w Helsinkach, a jak mawia sam Kaurismäki: „W Finlandii nie ma światła. Dosłownie. Słońce tam po prostu nie świeci”. A jednak. Świat – niekoniecznie „nowy i wspaniały”, bo też niewolny od własnych grzechów – jest blisko, podobnie jak szansa na nowe życie. Za sprawą inscenizacji kadru reżyserowi udaje się doskonale oddać ten stan zawieszenia. Mamy przed sobą zwykłego człowieka, którego okoliczności zmuszą za chwilę do przekroczenia samego siebie, i to w imię walki o samego siebie.
Ograniczenie protagonisty do przestrzeni zamkniętej z wyraźnie zaznaczonymi granicami można interpretować jako zobrazowanie jego stanu wewnętrznego. Swoiste wyalienowanie i „zastyganie w pozach” filmowych postaci to zresztą jedna ze stałych kina twórcy Człowieka bez przeszłości (2002). Kina, które bardzo często tonie w oparach uroczego absurdu, ale po raz pierwszy opowiada o tak realnym i niehumanitarnym absurdzie. Czy Khalidowi będzie dane napisanie własnej historii „po swojemu”, czy będzie wciąż uzależniony od społeczeństwa, którego ksenofobia wygasa jedynie wtedy, kiedy ktoś inny ma za niego wynieść śmieci? Spójrzmy prawdzie w oczy: wpuszczamy kogoś obcego do domu jedynie po to, aby uprał za nas nasze brudy.
Choć przedstawiony powyżej obraz „człowieka w poczekalni dziejów” staje się synonimem potrzeby nadziei i zmiany, film Kaurismäkiego budzi także odmienne skojarzenia dryfujące w stronę dojmującego poczucia wstydu i smutku. Wstydu za Europę, która, usprawiedliwiając się „geopolitycznymi kompromisami”, sprzeniewierza się swoim wartościom. Za Europę, która, pod pretekstem poszanowania prawa, sama wiąże sobie kolejne supły na i tak już mocno skrępowanych rękach. No i, rzecz jasna, za Polskę wsławiającą się w fińskim filmie jedynie tym, że gdańscy skinheadzi pobili pragnącego bezpiecznej przystani Syryjczyka. Z polskiego tytułu ową „nadzieję” – po fińsku Toivo – zresztą wycięto. Już dawno translatoryczny lapsus nie był tak symptomatyczny.