Ostatnio stałam w berlińskiej galerii przed Przysłowiami niderlandzkimi z 1559 r. (117 × 163,5 cm) Petera Bruegla starszego. Próbowałam znaleźć choć kilka z 85, niektórzy badacze twierdzą, że 117, przysłów i powiedzeń flamandzkich ukrytych na obrazie.
Marnie mi szło.
Za to starsza elegancka pani obok mnie liczyła na głos: „Jeden, dwa, trzy… piętnaście”.
Do tego na kartce zaznaczała kolejne postacie. Na przykład krzyżyk na środku to kobieta w czerwonej sukni. Wkłada płaszcz (dopisek: „niebieski z daszkiem”) na głowę męża. Wytłumaczenie: „przyprawianie komuś rogów”. Pośrodku kartki u góry był kwadrat – mężczyzna (dopisek: „ubrany na biało”) spadał z wołu na osła. Znaczy to mniej więcej: „z deszczu pod rynnę”.
Zagapiłam się i złapała mnie na podglądaniu. Powiedziała tylko: – Bo ja, proszę pani, wszystko widzę w przebłyskach.
Nie zdążyłam się odezwać, a już liczyła dalej: „Szesnaście, siedemnaście”.
„W przebłyskach”. Coś mi to przypomniało. W 1999 r. byłam jeszcze studentką, mieszkałam w przygranicznym miasteczku. Któregoś dnia dotarłam rowerem do wioski Lubin, niegdyś Wildenhagen. Na ścianie kościoła zobaczyłam tablicę, a na niej napis: „Z wielką miłością i żalem wspominamy tych, którzy w bezsensowny sposób postradawszy życie, na zawsze tu pozostali”. Okazało się, że przed wkroczeniem Armii Czerwonej, w lutym 1945 r., Niemki popełniły tu zbiorowe samobójstwo. Ze strachu, bo wieści o tym, że radzieccy żołnierze gwałcą i mordują, docierały także do Wildenhagen. Tamtego dnia gospodyni Ida Valentin biegała po wiosce z długim kuchennym nożem, krzycząc: „Iwany idą, kobiety, musimy się zabić”. Weszły do jakiejś izby, stało w niej kilka pieców kaflowych. Próbowały się powiesić na haczykach, na których zazwyczaj suszy się bieliznę. Były za słabe, zrywały się. Kobiety wzięły więc sznury ze stajni. Ida Valentin zarządziła, że wszystkie pójdą na strych. Tam rozegrała się największa tragedia. Przeżyła ją jedna dziewczynka, wówczas dziewięcioletnia Heidchen. „Jak długo trwa, żeby umrzeć? Czy to boli?”, pytała swoją mamę. „Nie, Heidchen, to tylko pięć minut”. Dziewczynka weszła na worek z owsem, zapas dla koni na zimę, mama założyła jej sznur. Sama powiesiła się obok, szybko przestała oddychać. Heidchen chciała żyć, stawała na palcach, próbowała złapać powietrze. W ostatniej chwili odcięli ją Rosjanie, gdy weszli do wioski.
Tamtego dnia w 1999 r. wysłałam e-mail do Małgorzaty Szejnert, wtedy szefowej działu reportażu w magazynie „Gazety Wyborczej”, krótko opisałam zasłyszaną historię. Odpowiedź przyszła szybko: „Proszę pisać, ale jeśli będzie pani potrzebować pomocy – mamy świetnego reportera”. I tak w moim zawodowym życiu pojawił się Włodek Nowak. Nie mówił po niemiecku, więc to ja musiałam porozmawiać z „tamtą dziewczynką ze strychu”, mieszkała we Frankfurcie nad Odrą. Przesyłałam Włodkowi duże partie tekstu. Reportaż zaczyna się tak: „Adelheid siedzi na kolanach radzieckiego oficera, na szyi ma czerwoną pręgę od sznura. Wesoło, żołnierze tańczą w izbie. Przez uchylone drzwi widać dziewczynę na łóżku, Elsę, półnaga, w podartej sukni, z pianą przy ustach. Na progu leży kapelusik Heidchen”. Pamiętam pytanie, które zadał mi Włodek po otrzymaniu tych wspomnień: „No dobrze, ale jaki kolor miał ten kapelusik?”. Był szary, z małym rondem. Ale nie od razu to wiedziałam, zapomniałam zapytać. Dziś mi się to nie zdarza, szczegół stał się dla mnie w pisaniu najważniejszy. Nic tak jak on nie działa na wyobraźnię.