fbpx
Neapol, 1956 r. Fot. Getty
Walter Benjamin, Asja Lacis wrzesień 2020

Neapol

Kawiarnie neapolitańskie są małomówne. Dłuższe w nich przesiadywanie jest raczej wykluczone. Filiżanka supergorącego espresso i do widzenia, drogi gościu.

Artykuł z numeru

Gdy choruje nasza psychika

Gdy choruje nasza psychika

Czytaj także

z Adamem Lipszycem rozmawia Marek Maraszek

Walter Benjamin. Ekstatyczny podróżnik

Przed paroma laty pewnego księdza, winnego czynów nieobyczajnych, obwożono na wózku po ulicach Neapolu. Szedł za nim złorzeczący tłum. Zza rogu wyłonił się orszak weselny. Ksiądz podnosi się, czyni znak błogosławieństwa, a wszyscy idący za wózkiem padają na kolana. Tak oto religia katolicka w tym mieście bezwzględnie, w każdej sytuacji, usiłuje odzyskać swoje pozycje. Gdyby kiedyś miała zniknąć z powierzchni ziemi, to na samym końcu chyba nie z Rzymu, lecz właśnie z Neapolu.

Nigdzie indziej, jak tylko na łonie Kościoła, ten lud nie mógłby bezpieczniej żyć bogactwem swych barbarzyńskich upodobań, zrodzonych wszak w samym sercu wielkiego miasta. Potrzebuje on katolicyzmu, bo wiąże się z nim legenda, tudzież data dotycząca pewnego męczennika legalizującego nawet wszelkie jego ekscesy. Tu urodził się Alfons Liguori, święty, który praktykę Kościoła katolickiego uelastycznił tak, by mógł on ze znawstwem śledzić rzemiosło szalbierzy oraz dziwek i kontrolować je surowymi bądź komicznymi karami kościelnymi poprzez spowiedź, o której napisał trzytomowe kompendium. Jedynie Kościół, nie policja, może równać się z samorządem przestępczym – camorrą.

Tak tedy ktoś poszkodowany, komu zależy na powrocie do swoich, nawet nie pomyśli o wzywaniu policji. Jeśli już nie osobiście, to przez pośredników cywilnych albo kościelnych zwraca się on do członków camorry.

Przez nich uzgadnia wysokość okupu. Od Neapolu do Castellammare, przez proletariackie przedmieścia ciągnie się główna kwatera kontynentalnej camorry. Otóż dzielnic, w których można by się odwołać do policji, przestępczość unika. Rozdziela się ona na miasto i przedmieścia. Skutkiem tego stają się one niebezpieczne. Podróżny, któremu drogę aż do Rzymu znaczą dzieła sztuki niby sztachety w płocie ślepcowi, w Neapolu nie czuje się zbyt dobrze. Dowodem na to, groteskowym jak mało który, niech będzie zwołanie tu międzynarodowego kongresu filozofów. Bez śladu rozpłynął się on w ognistej kurzawie miasta, gdy wśród zgiełku ludowego święta odbywały się uroczystości 700-lecia uniwersytetu, w którego blaszaną aureolkę jubileusz został wpisany. W sekretariacie stawiali się biadający zaproszeni goście, w jednym okamgnieniu okradzeni z dokumentów i pieniędzy. Wszelako nie lepszy okazał się los zwyczajnego podróżnego. Nawet Baedeker nie potrafi go udobruchać. Kościołów nie sposób odnaleźć, wielogwiazdkowe arcydzieła plastyczne nieodmiennie są pod kluczem w zamkniętym skrzydle muzeum, przed dziełami zaś miejscowego malarstwa ostrzega napis „Manieryzm”.

Do użytku nadaje się jedynie słynna tutejsza woda pitna. Nędza i bieda działają zaraźliwie, tak jak przedstawia się je dzieciom, a wariacki strach przed byciem pokrzywdzonym to tylko marna racjonalizacja tego uczucia. Jeśli, jak powiadał Péladan, XIX w. odwrócił średniowieczny naturalny porządek życiowych potrzeb biedaka, przenosząc akcent z jedzenia na mieszkanie i ubranie – to tutaj ta umowa została zerwana. Żebrak leży sobie na jezdni wsparty o krawężnik trotuaru i macha pustym kapeluszem, jakby żegnał kogoś na dworcu. Tu bieda prowadzi w dół, tak jak przed dwoma tysiącami lat wiodła do krypt; jeszcze dziś droga do katakumb biegnie przez „Ogród Męczarń” i jeszcze dziś przewodnikami po niej są wydziedziczeni. Do szpitala San Gennaro dei Poveri wchodzi się przez kompleks białych budynków z dwoma dziedzińcami; przejście obramowane jest po obu stronach ławami z nieuleczalnie chorymi. Wychodzącego odprowadzają oni spojrzeniami czepiającymi się jego ubrania – może w nadziei, że zostaną uwolnieni, albo może folgując sobie na nich jakimś niewyobrażalnym apetytom. Wyjścia przy drugim dziedzińcu są opatrzone kratami; za nimi kaleki demonstrują swoje ułomności, a przestrach zamyślonych przechodniów sprawia im uciechę.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się