Gdyby żył, skończyłby właśnie 70 lat. I jestem pewien, że – pomimo prób jego zdyskredytowania, jakie zapewne wciąż by podejmowano – nadal byłby najbardziej wyrazistym (i najodważniejszym!) biskupem katolickim w dzisiejszej Polsce. Hierarchą, który znalazłby sposób na to, żeby publicznie zaprotestować przeciwko łamaniu konstytucji, naruszaniu trójpodziału i równowagi władz, zasady rozdziału Kościoła od państwa czy też myleniu chrześcijaństwa z nacjonalizmem i ksenofobią.
Jestem o tym głęboko przekonany, bo abp Józef Życiński nie należał do ludzi nabierających wody w usta w sytuacjach, w których wierni oczekiwali głosu Kościoła. Doskonale pamiętam przecież jego teksty rzucające ewangeliczne światło na kompromisy zawierane przez niektórych prominentnych działaczy katolickich w stanie wojennym (Listy do Nikodema), wypowiedzi o konieczności rozliczenia się z dziedzictwem PRL (np. Bruderszaft z Kainem) i – z drugiej strony – biorące w obronę osoby niesłusznie, jego zdaniem, oskarżone o współpracę z SB, a także radykalny sprzeciw wobec kampanii nienawiści wymierzonej w ludzi, takich jak Władysław Bartoszewski, Jan Nowak-Jeziorański czy Czesław Miłosz. Pamiętam również jego krytyczne (raczej rzadkie wśród polskich hierarchów) opinie na temat Radia Maryja, jednoznaczną ocenę kampanii wyborczej i agitacji politycznej prowadzonej w kościołach („To bałwochwalstwo i praktyka pogańska”; 2007), piętnowanie pomówień (np. słów prezesa PiS, jakoby prezydent Bronisław Komorowski był „zdecydowanym wrogiem Kościoła”; 2010) czy wreszcie protest przeciwko instrumentalizacji krzyża w czasie tzw. miesięcznic smoleńskich („Kiedy krzyż traktowany jest instrumentalnie jako znak wyrażania niechęci czy środek do »załatwienia« pomnika, wtedy rodzi się sprzeciw – i ten sprzeciw jest konieczny”; 2010).
Już w 2010 r. niektórzy wierni słali doń listy, oczekując publicznej deklaracji, iż nie ma dziś w Polsce „polityka tak wielkiego formatu jak Jarosław Kaczyński”. A on reagował na te żądania jak duszpasterz i następca apostołów, a nie działacz polityczny mający na względzie doczesne interesy Kościoła. „Biskup ma troszczyć się o to, by Jezus Chrystus był dla nas wielki” – mówił. I dodawał, że gdyby politycy stawali się (dla katolików, w tym księży) ważniejsi od Jezusa, „byłoby to bardzo niebezpieczne dla Kościoła”.
W takich momentach okazywał się nonkonformistą. Dziennikarce Aleksandrze Klich tłumaczył, że nie może postępować inaczej. Że czuje się wewnętrznie zobligowany do „wyjaśniania podstawowych nieporozumień w trudnych sprawach” i do obrony ludzi „skrzywdzonych, osądzanych bez wyroku”. Że musi być posłuszny sumieniu, którego głos rozlega się w jego głowie i sercu: „Jesteś Kościołowi potrzebny (…). Nie zapominaj o tych, którzy czekają na twój komentarz”.