Ewentualnie – który trwa w pozostałościach, fragmentach, śladach. Trzeba wszakże pamiętać, że literacki obraz miasta – tego czy innego – nigdy się nie dezaktualizuje. Jeśli mówię, że danego Nowego Jorku już nie ma, to w tym znaczeniu, że przeprowadzenie prostego porównania (czy to, co opisane, nadal jest w tym samym miejscu, czy miasto wciąż pozostaje „mekką artystów”, jak wygląda dzienne, a jak nocne życie w poszczególnych dzielnicach itd.) zazwyczaj zawodzi. Natomiast każdy literacki Nowy Jork pozostaje aktualny, bo nie przestaje być składową czegoś, co nazywamy „duchowym życiem” czy – bardziej efektownie – „duchową substancją” miasta. Każde miasto rośnie nie tylko dzięki inwestycjom, lecz również dzięki temu, jak jest przeżywane i opowiadane. Zbiornik pod nazwą „duchowa substancja miasta” nigdy się nie przepełnia, zachowuje wszystko, co weń wrzucono; jedne rzeczy unoszą się na powierzchni, innych można dosięgnąć, tylko jeśli zechcemy zanurzyć się głębiej. Ale nic nie przepada. W każdej chwili możemy zeń wydobyć to, co wyda się nam interesujące, adekwatne czy zachwycające, jak – w przypadku Nowego Jorku – wspaniałe komiksy Willa Eisnera czy równie wspaniałe poetyckie miniatury Charlesa Reznikoffa.
Reznikoff mieszkał w Nowym Jorku przez niemal całe swoje przeszło 80-letnie życie.
Przyszedł na świat pod koniec wieku XIX jako syn żydowskich imigrantów z Rosji. Do szkół chodził na Brooklynie, ukończył prawo w New York University Law School, jednak jako prawnik praktykował krótko. Opublikował kilkanaście książek z wierszami, większość własnym sumptem, nie doczekawszy się za życia uznania, na jakie zasługiwał. Mimo to wyznał kiedyś, że jest szczęśliwy, bo mimo kłopotów materialnych mógł przez lata zajmować się dwiema ulubionymi czynnościami: spacerowaniem i pisaniem. Owocem długich spacerów i obserwacji poczynionych w parkach, kawiarniach i metrze są krótkie na ogół, niekiedy wręcz jednowersowe utwory, które składają się na niezwykły portret rodzinnego miasta. Nowy Jork jest tu widziany „od dołu”, w zbliżeniach, scenkach, które nawet trudno nazwać rodzajowymi, tak bardzo wydają się ulotne i – z pozoru – nieważne. Piotr Sommer, który Reznikoffa do polszczyzny kongenialnie przenosi, użył w odniesieniu do niektórych z tych miniatur słowa „westchnienia”, chyba najlepszego, jakie mogłoby w tym kontekście przyjść komukolwiek do głowy. Przedmiotem „westchnień” bywają nie tylko zaobserwowani przechodnie, ale też zwierzęta i rośliny, światła i dźwięki miasta. Oto trzy przykłady (dwa pierwsze nie mają tytułu, ostatni nosi tytuł Mżawka; wszystkie oczywiście w przekładzie Sommera). Pierwszy nietypowy:
„Widziałem jak na Brooklyńskim Moście umarł człowiek.
Znaczyło to tyle samo, ile śmierć wróbla.
Nad nami rósł Manhattan;
niżej sunęła rzeka, by spotkać się z morzem i niebem”.
Nietypowy, gdyż rzadko u Reznikoffa pojawia się plan aż tak szeroki. Na ogół mamy coś takiego:
„Domokrążca, który wędruje od sklepu do sklepu,
usadowił się w ciemnym przejściu na schodach
z koszem pełnym jabłek, i wdycha ich zapach”.
Albo:
„W rzece pomiędzy fabrykami wiją się smary.
Holowniki wloką swoje flaki z dymu jak rozdeptane żuki”.
Zwróćmy uwagę na dwa charakterystyczne elementy. Pierwszy to powtarzające się analogie między światem ludzkim i zwierzęcym. A nawet więcej niż analogie – Reznikoff jest bowiem poetą prawdziwie demokratycznym. W jego Nowym Jorku wszyscy mieszkańcy, zwierzęcy i niezwierzęcy, są równi, nikt tu nie jest „wyżej” ani „niżej”. Każdy ma prawo do jednakowego zainteresowania i szacunku, wszyscy bowiem dzielą ten sam los. Ale na uwagę zasługuje także sposób, w jaki ujmuje się tu biedę i cierpienie. Nie można powiedzieć, że Reznikoff jest delikatny („wloką swoje flaki”), nie można też jednak powiedzieć, że jest okrutny. Pierwszy z przywołanych wierszy zawiera aluzję do ewangelicznego: „cenniejsi jesteście niż wróble”; takich biblijnych aluzji jest u poety mnóstwo, co oczywiście każe w nim widzieć kogoś, kto równolegle prowadzi polemikę o zasadniczym znaczeniu. Nowy Jork nie jest bynajmniej u niego molochem, choć ów bezosobowy, rosnący w górę („nad nami”) Manhattan zdawałby się coś podobnego sugerować. Jest natomiast miejscem, w którym cierpienie staje się czymś powszechnym, przy tym też – powszechnie ignorowanym. Można powiedzieć – idąc bardzo na skróty – że poeta w pewien sposób broni miasta przed nim samym. Jest przy tym dyskretny, bynajmniej nie oskarżycielski, na pewno współczujący i z lekka, sympatycznie, ironiczny.