W 2014 r. pośród wielu innych informacji dotyczących wojny z Rosją w Donbasie jedna szczególnie przyciągnęła moją uwagę. Był to wywiad, którego rosyjskiej gazecie lokalnej udzielił żołnierz – weteran walk pod Ługańskiem, na obcej mu ziemi. Opowiadał m.in., że wziął ze sobą do domu, na rosyjską głubinkę, dziecięce rysunki znalezione w rozbitym ukraińskim pojeździe wojskowym. Takie rysunki wysyłały ukraińskim żołnierzom dzieci, żeby ich podnieść na duchu.
Kiedy korespondent zainteresował się, dlaczego rosyjski żołnierz wziął ze sobą te rysunki, zapytany odpowiedział mniej więcej tak: „Bo były jakieś takie jasne, pełne miłości”.
Mój ojciec urodził się w Norylsku, za kołem podbiegunowym, w czasie II wojny światowej. Zimą w Norylsku słońce nie wschodzi tygodniami. Ojciec był wątłego zdrowia i miał krzywicę. Moja babcia, która pochodziła z Kraju Krasnojarskiego w Rosji, po wojnie przywiozła mojego tatę do dziadka i babci. Mieszkali w okolicach Czerkasów – w kraju słoneczników, ciepła i miłości.
Kiedy po raz ostatni widziałem się z moimi rosyjskimi krewnymi w Petersburgu w 2003 r., kremlowska propaganda nabrała już rozpędu. Dziwiła mnie gorycz, z jaką moi krewni mówili o tym, że „Ukrainę odcięli od nas żywcem”. Przekonywałem, że jeśli chcą do nas przyjechać, mogą najzwyczajniej w świecie kupić bilety i wsiąść do pociągu. Między naszymi państwami nigdy nie było ruchu wizowego. Mimo to wykształceni, inteligentni ludzie przekonywali mnie, lwowianina, że w moim mieście nadal strzelają na ulicach. Dopiero później, po wielu latach, udało mi się zbliżyć do zrozumienia przyczyn ich gorzkiej obrazy.
Przygotowywałem się do wybuchu tej wojny. W moim mieszkaniu niedaleko Kijowa przeprowadziłem drobne remonty, na które wcześniej brakowało mi czasu. Wyrzuciliśmy wraz z żoną wszystkie niepotrzebne rzeczy. Tuż przed wyjazdem, gdy było już słychać wybuchy, podlałem kwiaty.
Znajoma pisarka, a jednocześnie funkcjonariuszka Sił Zbrojnych, opowiadała mi, jak myła podłogę w mieszkaniu na Krymie, kiedy opuszczała je na zawsze. Przybysz miał się dowiedzieć, że właściciele pozostawiali mieszkanie pełne miłości. Lecz nie była to miłość do grabieżców. Zdaje mi się, że nieświadomie chcieliśmy pokazać, iż kochamy to miejsce i nie zamierzamy go krzywdzić, chociaż je opuszczamy.
Minionego lata udzielałem wywiadu dziennikarzowi duńskiej gazety, mówiłem, że my, Ukraińcy, lubimy dobrobyt i spokój, ale jesteśmy skazani na życie w cieniu góry lodowej. W każdej chwili ta bezduszna bryła może się poruszyć i rozgnieść wszystko, w co wierzymy. Kiedy maluję ściany albo kupuję nowy stół, czasem zadaję sobie pytanie, czy to dla mnie, czy dla rosyjskiego sołdata.
Przez wiele lat nic się nie zmieniło. Przez stulecia. To jedna i ta sama wojna. Wojna o surowiec, który nazywamy miłością: