Look for the girl with the sun in her eyes
And she’s gone
(Lucy in the Sky with Diamonds)
Nigdzie nie jadę, pomyślałam dziś rano, stojąc przed lustrem i popijając tabletkę kranówką cieknącą z łódki dłoni. Pomyślałam raczej bez żalu – bałam się. Nagle. Choć przecież wcześniej cieszyłam się na to spotkanie. Rozmowy, opowieści, co u mnie, co u ciebie, poza tym, co widać na Fejsie.
Ciekawość, pierwszy stopień gdzieś tam.
W dodatku zamierzałam się podobać, a chłodne lustro pokazywało, co pokazywało. Szara cera i cienie pod oczami po krótkiej, upalnej nocy, porannym bólu głowy, przez który straciłam kształty i proporcje. Efekt napięć, nie inaczej.
Ale się jednak zebrałam.
*
Moje życie? Dziwne pytanie.
Jest jak film z ładnymi zdjęciami, za to scenariusz ma dość banalny. I z pewnością za długi – wszyscy w mojej rodzinie umierają w wieku prawie stu lat. Oprócz tych z nałogami: ci żyją znacznie krócej, ale to nie mój przypadek.
Codziennie w drodze do pracy mijam akademię muzyczną, adepci pilnie ćwiczą, najczęściej pianino lub skrzypce, czasem trąbka, od murów odbijają się dźwięki, jest rano, zazwyczaj chłodno lub zimno, bo lubię się ubrać za cienko (jasne, tak samo miałam w liceum), miasto wygląda jak wycięte z albumu: stylowe elewacje, kolory prawie jak w sepii, nie to co w tej naszej mieścinie, wszystko w jaskrawej zieleni, bladym różu, niebieskich pastelach (jak można pomalować tak Rynek?), a ja mam poczucie odrealnienia.
Jest za ładnie, za gładko, za czysto.
Poranki to tylko przykład.
Dom, praca, weekendy, wieczory. Zachody słońca z balkonu. Gwiazdy.
Oglądam świat trochę z boku, jak film, w którym gram jakąś rolę. Jestem niezłą aktorką, kino jest niezaangażowane, dźwięk dobry, obraz aż za ostry, efektów brak. Amant bardzo przystojny, ja też niczego sobie. Taki powolny romans.
Sama się w nim obsadziłam?
Być może.
*
Pamiętasz nasze pierwsze spotkanie?
Początek roku, nowa szkoła, msza na otwarcie.
Siedziałam na murku przed katedrą, bo nie chciało mi się wchodzić do środka. Byłam w granatowej sukience kupionej dwa, może trzy lata wcześniej, z dużym białym kołnierzem. Miałam skórzaną torebkę po matce, wiesz, taką góralską, w tłoczone kwiatki. I lakierki.
Ojciec kazał mi się tak ubrać.
Czułam się jak pensjonarka, dziewucha z przedmieścia wśród ludzi w stylowych ciuchach. Wtedy na topie były rozpinane spódnice do ziemi i obcisłe góry, a ja w przykrótkiej sukience, z za szerokimi kolanami wystawionymi na widok publiczny. Porażka już na wejściu.
I wtedy przyszłaś ty, w ciemnych spodniach i rozchełstanej koszuli narzuconej na biały T-shirt. Jak wcielenie wolności i buntu. Przemknęło mi przez głowę, że jesteś piękna.
Usiadłaś naprzeciwko i utkwiłaś we mnie spojrzenie. Na całą długą godzinę.
Pomyślałam, że bardzo bym chciała, żebyś była w jakiejś innej klasie. Byle nie w mojej.
I co?
Tymczasem dwadzieścia lat minęło jak letnia noc – jak ta: zobaczysz, zaraz się skończy.
Jak ten zjazd absolwentów, z którego się urwałyśmy. W parku lepsze powietrze.
Naprawdę chcesz słuchać o mnie?
*
Patrzę czasami w lustro i myślę, że jestem stara. Nie z twarzy – raczej z oczu. że lato już – jak?, gdzie?, kiedy? – się we mnie przełamało, nim się na dobre zaczęło.