Po pierwsze, filozofia analityczna to dyscyplina znacznie lepiej dostosowana do warunków akademickich i tzw. naukowych standardów dyskusji, gdzie ramy i kryteria debaty są ściśle wyznaczone. Po drugie, na całym świecie widoczny jest kryzys humanistyki związany z takimi powszechnymi zjawiskami jak „cyfrowa demencja” i zanik erudycji humanistycznej wśród studenckiej młodzieży (choć, rzecz jasna, wciąż zdarzają się wspaniałe wyjątki). Tradycja analityczna, która nie postrzega się jako część humanistyki, nie uczestniczy w jej kryzysie. A po trzecie, filozofia zwana kontynentalną przechodzi, jak sądzę, okres zagubienia i dezorientacji, bo sama właściwie nie wie, czy wciąż jest „nauką o duchu” (Geisteswissenschaft) – zalew tendencji „posthumanistycznych” sprawia, że myśl ta, dotąd oparta na solidnej wiedzy historyczno-hermeneutycznej, usilnie piłuje gałąź, na której siedzi
Wszystko to negatywnie wpływa na stan filozofii kontynentalnej w Polsce. Ale są jeszcze dodatkowe, lokalne powody, dla których ma się ona u nas źle. Pierwsza diagnoza, jaka się nasuwa, to stan rozproszenia, który jest przeciwieństwem wspólnoty.
W Polsce jest wielu dobrze myślących filozofów, którzy piszą niezłe książki, ale się nawzajem nie czytają – a to właśnie wspólnota czytających, nie piszących, wytwarza tę république de lettres, która zbiera i jednoczy wokół wzajemnych recenzji, dyskusji, nawet połajanek. Tego centrum u nas nie ma.
Polska filozofia jest niezmiennie eks-centryczna w sensie, jaki słowu temu nadał Helmuth Plessner. Jej centrum leży na zewnątrz i wyznaczają je pisma naszych zachodnich kolegów, w zależności od tego, kto się czym interesuje: z Francji, Włoch, Niemiec czy obszaru anglojęzycznego, który zdecydowanie dominuje. Pomimo wielu prób ludzi mojego pokolenia, by pokonać to uzależnienie i przeskoczyć mur, który wciąż wirtualnie oddziela nas od centrum, efekty są mizerne, przypominają w istocie walenie głową w mur. Nad polską filozofią nadal unosi się fatum zapóźnienia i wtórności; nawet jeśli ktoś z nas odważy się na myśl twórczą i oryginalną, mało kto ten wysiłek kreatywny zauważy, większość odbiorców mechanicznie sprowadzi go do rangi zaledwie komentarza do takiej czy innej tendencji panującej gdzieś „tam”, nigdy „tu”. To moim zdaniem nasza największa słabość. Tak jak Polacy to naród nie bardzo wierzący w sens i cel swojego istnienia (pomimo całej powierzchownej patriotycznej tromtadracji), tak i polska filozofia w siebie nie wierzy. Głęboko uwewnętrznione, pozarefleksyjne przeświadczenie, że polskość to tandeta i dziadostwo, przekłada się automatycznie na recepcję naszej twórczości intelektualnej: coś, co zostało napisane w rodzimym języku, po prostu nie może być wybitne.
Kiedy zaczynałam pracę dydaktyczną w roku 1990 (od uczenia filozofii w moim dawnym warszawskim liceum), miałam szczerą nadzieję, że ta klątwa wtórności i eks-centryczności, narzucona nam przez istnienie żelaznej kurtyny, będzie powoli ustępować. Ale nic z tych rzeczy. Paradoksalnie (a może nie?), pełne otwarcie polskiej akademii na trendy intelektualne płynące z zachodniego centrum, połączone dzięki internetowi z rosnącą dostępnością tekstów, dało efekt odwrotny do tego, na jaki liczyłam. Podczas gdy wcześniej, w warunkach separacji, przepływ informacji był mniejszy i polska myśl przyswajała te treści, niejako trawiąc je powoli – tak teraz nastąpiło nowe zjawisko: wirtualna ewakuacja „stąd”. Przedtem problemem był nadmiar wtórnych przyswojeń – teraz jednak nie chodzi już nawet o przyswajanie, bo zanik granic stwarza wrażenie, że nie ma już „tu” i „tam”. Ale to tylko iluzja. Teksty wytwarzane w ramach tej iluzji są wszak nadal pisane po polsku – choć nierzadko ma się poczucie, że ich polszczyzna jest w istocie przypadkowa i że mógłby to być każdy inny język.